Odcinek siódmy MIRAŻE  - Jacek Piecuch
08-04-2019r.

            VIII   
      
           - Ja wiem, nie powinnam była… A przynajmniej miałam obowiązek w jakikolwiek sposób dać ci znać – Monika zaczęła swoją opowieść w taki sposób, że Krzysztof od razu zapomniał o bólu, o tych latach pustki, o tym, że jeszcze kilkanaście minut wcześniej obiecywał jej śmierć w męczarniach. – Ale sytuacja była naprawdę wyjątkowa. Całkiem przez przypadek podsłuchałam rozmowę przewodnika z jakimś miejscowym człowiekiem. Oni myśleli, że nic nie rozumiem, ale przecież równolegle z geografią studiowałam arabistykę i jakoś tam opanowałam język… No i ten miejscowy pytał skąd ta grupa, z jakiego kraju… i przewodnik mu powiedział, że z Polski. Oni tam Polaków znają, nie tylko z misji wojskowych, ale też wielu kiedyś studiowało w Polsce… dawno temu…  
 
          Monika przerwała na moment i spojrzała na Krzysztofa po raz kolejny tego wieczora z takim uśmiechem, który mówił „no już dobrze, dobrze” i z wyrazem oczu, w którym wyraźnie widział radość i jakąś ulgę.

          - A w ogóle to wiesz jak trudno cię było znaleźć? Zaszyłeś się tu w tej dziczy i nikt nie wiedział gdzie jesteś… W wydawnictwie znali tylko adres mailowy i numer konta.

          - To jak mnie znalazłaś… znaleźliście?

          - Tomasz – uśmiechnęła się – najpierw dyrektor domu dziecka, który skontaktował mnie z Tomaszem… a on… też nie było łatwo, ale wiesz… pies to pies – uśmiechnęła się uśmiechem, w którym nie było ani krzty złośliwości – wywęszył po swojemu i… jestem… jesteśmy.

          - No jesteście… Nawet nie wiesz jak to dobrze… Mów dalej.

          - Wiem, wiem jak dobrze – w jej głosie wyczuł ulgę, radość, ciepło i milion innych jeszcze dobrych brzmień. – Tęskniłam, wyobraź sobie…

          - Serio? Ja wcale… - Jasne… gadaj zdrów – pokazała mu język, tak po swojemu, tak jak kiedyś.

          - A pan anioł to coś dorzuci, czy będzie tak siedział i milczał?

          - Pan anioł woli posłuchać – odezwał się ojciec – a w ogóle to pan anioł ma na imię Wojciech i tego może już się trzymajmy…

          - Pan anioł uzupełni to, czego nie będzie mogła dopowiedzieć pani Monika – powiedziała Monika – a w ogóle to skąd ci przyszedł do głowy ten anioł?

          - Samo jakoś wyszło… Nie wiedziałem jak się mam przedstawić, żeby w ogóle chciał ze mną rozmawiać – Wojciech uśmiechnął się jakoś przebiegle. – Ale moje obawy były płonne, bo okazało się, że… – teraz zwrócił się do Krzysztofa – sam nie wiem dlaczego mnie wpuściłeś do mieszkania bez pytań i wątpliwości…

          - Ja też nie wiem – Krzysztof westchnął jakoś ciężko – miałeś w oczach coś takiego… coś niepokojącego… Mogłeś być albo śmiercią, albo szaleństwem… a okazałeś się być aniołem stróżem… cokolwiek by to mogło znaczyć…

          - W pewnym sensie… w pewnym znaczeniu tak, jestem… byłem aniołem stróżem… to później wyjaśnię, ale już powiedziałem ci, że jeśli ktoś z nas jest aniołem, to właśnie ona.

          - Oj… bez przesady – Monika prawie go ofuknęła – anioły nie kradną pieniędzy…

          - Czasem kradną, jak się okazuje – Krzysztof powiedział to takim głosem, że zabrzmiało to prawie jak proroctwo. – Albo przynajmniej… już wiem, już zaczynam kojarzyć… chyba rozumiem co masz na myśli mówiąc, że w pewnym sensie jesteś aniołem stróżem…

          - No to gratuluję, bo ja sam nie do końca to pojmuję… Ale dobrze, może coś z tego będzie… Monika, dziecko… mów dalej, bo nas świt zastanie…

          - Czasu mamy dość – Krzysztof jakby zapomniał, że jeszcze kilka godzin wcześniej nie był pewien czegokolwiek.

          - No ja też tak uważam – Monika zmrużyła brązowe oczy jak kocica – mamy dużo… czasu i możliwości… i dużo do odrobienia – uśmiechnęła się.

          To była długa noc. Bardzo długa. Krzysztof wysłuchując opowieści Moniki złapał się na tym, że przestał w pewnym momencie analizować, roztrząsać… Cieszył się momentem, cieszył się chwilą, cieszył się cudem… Drugim cudem w jego życiu, bo tak natychmiast określił to co się wydarzyło. Cudem, który – znowu – nie miał prawa się wydarzyć, a jednak stał się, cudem, który wydawał się być niewyobrażalnym, a jednak zmaterializował się w dosłownym znaczeniu tego słowa, w materialnej i namacalnej postaci Moniki, którą tego wieczora trzymał w ramionach, która oślepiła go ogniem w brązowych oczach, której pocałunki czuł na policzkach, której wyraźną radość – był tego całkowicie pewien – widział w całej jej posturze. I choć wciąż nie był pewien czy nie śni, czy nie obudzi się za chwilę w rozpaczy i zawiedziony rzeczywistością, to chłonął każde słowo, każdą sekundę jej obecności, każde jej spojrzenie, każdy grymas warg, każdą iskrę w ciemnobrązowych oczach.

          - Więc… Tak, wiem – Monika popatrzyła na Krzysztofa z wyrazem rozbawienia w oczach – nie zaczyna się zdania od „więc”… Zatem przez przypadek podsłuchałam rozmowę, w której jeden z miejscowych ludzi opowiadał o tym, jak kiedyś mieszkańcy sąsiedniej wsi znaleźli na pustyni półnagiego, umierającego człowieka, którego właśnie podejrzewali o to, że był Polakiem. Był ponoć w koszmarnym stanie – brudny, poraniony i kompletnie bez kontaktu, w zasadzie prawie martwy i nawet on sam nie wiedział, czy w końcu przeżył, czy nie… Zaintrygowało mnie w tym wszystkim to, że wieśniacy chcieli go przekazać do bazy wojskowej, ale – czy to z powodu jego stanu, czy to z powodu jego śmierci – w końcu do tego nie doszło. To była iskra, która zapaliła się w mojej głowie… To mógł być ojciec i miałam nadzieję, że być może przynajmniej znajdę miejsce gdzie jest pochowany… I może w końcu… może wreszcie będę miała pewność, że go już nie ma, a to – być może – sprowadzi wreszcie na mnie spokój…

          - Jesteś nienormalna – Krzysztof nie mógł się powstrzymać – i sobie wyobrażałaś, że co..? Że go znajdziesz, odkopiesz i rozpoznasz szkielet, tak?

          - Nie uwierzysz, ale właśnie tak… Ta myśl owładnęła mną do tego stopnia, że przestałam racjonalnie myśleć. Zależało mi tylko na jednym – żeby znaleźć tę wieś, znaleźć miejsce pochówku i wypytać miejscowych o wszystkie szczegóły. Przekonałam przewodnika, żeby skontaktował mnie z tym człowiekiem, choć nie było to łatwe… oddałam mu wszystkie pieniądze jakie miałam i obiecałam jeszcze więcej jeśli się uda… W końcu dał się przekupić i zobowiązał się porozmawiać z nim i przekonać go, żeby mnie tam zawiózł… Plan był prosty – znikam na jeden dzień, potem wracam i wszystko wraca do normy… Ale stało się inaczej…

          IX

          Ten dzień miał być wyjątkowo upalny. Była jeszcze głęboka noc, ale w powietrzu czuło się, że dzień wstanie ciężki i gorący. Monika zapakowała do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy i tyle butelek wody, ile tylko mogło się zmieścić. Wzięła też ukradkiem z kuchni trochę prowiantu i cichaczem wymknęła się z hotelu.

          Samochód stał w sąsiedniej uliczce – wąskiej jak wszystkie w tym mieście. Był to stary grat, pewnie jeszcze radzieckiej produkcji, tysiące razy naprawiany i łatany, co było widać nawet w ciemności i co nie pozwalało nawet precyzyjnie określić jego marki. Mężczyzna, który siedział za kierownicą był ledwie widoczny w mroku, dostrzegła tylko jego sylwetkę i błyszczące w ciemności oczy. Siadła obok niego bez słowa, a on – również bez słowa – uruchomił silnik, który nadspodziewanie cicho pracował biorąc pod uwagę ogólny stan auta. Ruszyli zakamarkami, aby – jak się domyśliła – uniknąć policyjnych i wojskowych posterunków, których mnóstwo było w całym mieście. Na wschodzie zaczęło blednąć niebo, kiedy wyjechali poza ostatnie zabudowania. Dopiero wtedy mężczyzna odezwał się pierwszy raz. Mówił jednak jakimś dziwnym narzeczem, które Monika ledwie rozumiała, pojęła jednak, że każe jej nie odzywać się w przypadku, gdyby natknęli się na jakiś patrol. Potaknęła głową, nie próbując nawet porozumiewać się z nim, zresztą nie bardzo miała na to ochotę, jej myśli zaprzątało wyłącznie to, co czekało ją na końcu drogi. Wyjęła z kieszeni telefon i napisała SMSa: „KOCHANY KRZYSZTOFKU MAM DLA CIEBIE NIEZWYKŁĄ NIESPODZIANKĘ, NAWET SOBIE NIE WYOBRAŻASZ NA CO TRAFIŁAM, TO PRAWIE NIEMOZLIWE, ALE NIE CHCĘ ZAPESZAĆ WIĘC NIC NA RAZIE NIE MÓWIĘ, DOPÓKI NIE BĘDĘ MIAŁA PEWNOŚCI”. Wysłała i wtedy na moment się uśmiechnęła na myśl o tym jaką minę zrobi Krzysztof, kiedy dowie się, że znalazła ojca, bo nie miała ani cienia nawet wątpliwości, że go odnajdzie – jego lub jego zwłoki. Miała świadomość, że nawet znajdując jego grób, mając przynajmniej 90% pewności, że to jego grób, jej życie stanie się łatwiejsze, prostsze… Z zamyślenia wyrwała ją dziwna świadomość, że kierowca bacznie jej się przygląda. Spojrzała na niego, a on dopiero wtedy odwrócił głowę, ale zdążyła zobaczyć w świetle świtu dziwny wyraz jego oczu… Na moment targnął nią niepokój, ale już za chwilę uspokoiły się jej emocje i zaczęła mu się ukradkiem przyglądać. Nie była w stanie precyzyjnie określić jego wieku – mógł mieć równie dobrze 40 lat i 60, jego smagła, nieogolona twarz była poorana zmarszczkami, na głowie maił wyświechtaną cyklistówkę, a na szyi zawiązaną szarą chustkę.

          Nie odzywali się prawie do siebie. Monika tylko zapytała czy zna angielski, na co on odpowiedział, że trochę. Nie próbowała mówić do niego po arabsku, bo słyszała jego rozmowę z przewodnikiem i wiedziała, że mówi jakimś dziwnym narzeczem, które rozumiała tylko trochę. Jechali drogą, która była tak zniszczona, że samochód kołysał się na niej niczym statek na morzu i to kołysanie w połączeniu z nieprzespaną nocą sprawiło, że w końcu zmorzył ją sen. Nie był to sen, który dawał odpoczynek, razej niecierpliwa drzemka, pełna dziwnych wizji i nie do końca uświadomionej różnicy między rzeczywistością a nierzeczywistością. W tym śnie widziała dziwne twarze nieznanych ludzi, a między nimi co chwilę przewijały się twarze, które znała – twarz Krzysztofa, na której wyraźnie widziała zatroskanie i twarz ojca, którą – mimo upływu lat – pamiętała doskonale. Była pewna, że rozpozna go natychmiast, jeśli tylko go zobaczy. To był męczący sen, to był sen w upale wstającego pustynnego dnia, to był sen pełen piasku i skwaru, to był sen, który wciskał się w podświadomość tak jak pył pustyni wciskał się w każdy zakamarek, w każdy otwór ciała. W tym śnie zobaczyła też przerażenie, ból, śmierć… Tak, śmierć właśnie, choć była to raczej tej śmierci świadomość, a nie konkretny obraz. Ta świadomość i ten niepokój oraz nagła cisza wytrąciły ją ze snu i z tego snu wyrwała się z mimowolnym krzykiem. Otworzyła oczy i dostrzegła tuż nad sobą twarz mężczyzny, który ją wiózł. Miał w oczach coś, co ją przeraziło. Samochód stał w środku bezdroża, a kierowca pochylał się nad nią przez otwarte drzwi obok niej.

         - Zepsuty – powiedział do niej w łamanej jakiejś angielszczyźnie – wysiadać.

          Wysiadła i zobaczyła, że maska jest podniesiona. Rozejrzała się i nie dostrzegła niczego oprócz pustyni z każdej strony. Bezwiednie pochyliła się nad silnikiem, choć przecież nie miała kompletnie pojęcia o naprawianiu samochodów, zwłaszcza takich dziwnych wehikułów jak ten. I wtedy poczuła, że mężczyzna dotknął jej pośladków. Gwałtownie się odwróciła, ale był tak blisko niej, że niemal przyparł ją do samochodu. Widziała bardzo wyraźnie jego błyszczące oczy i braki w uzębieniu, widoczne w rozchylonych wargach, okolonych kilkudniowym zarostem. Zobaczyła też coś jeszcze – kolbę pistoletu wystającą zza paska spodni. Ten ogląd sytuacji trwał zaledwie ułamek sekundy, ale wydawało jej się, że to wieczność. Mężczyzna podniósł rękę i obrzydliwie się oblizując dotknął jej piersi. Wiedziała już co stanie się za chwilę…

          I stało się. Chwyciła jedną ręką jego nadgarstek, a drugą za rozchełstaną koszulę. Nie był bardzo ciężki. W dwie sekundy leżał na piasku, krzycząc, że złamała mu rękę, choć wiedziała doskonale, że tylko wykręciła. Wyrwała zza jego paska pistolet, przeładowała i przyłożyła mu do skroni, wciąż wykręcając mu rękę i kolanami dociskając plecy do piachu pustyni. Pochyliła się tak, że jej usta były tuż nad jego uchem.

          - Dotknij mnie jeszcze raz – syknęła po arabsku, ważąc każde słowo – a przysięgam, że wydrapię ci oczy, urwę jaja i wsadzę w gębę, rozumiesz?

           Pokiwał głową, co spowodowało, że usta miał pełne piasku. Puściła go, a on wstał jęcząc i patrząc na nią jednocześnie z nienawiścią, ale też i z pewnym respektem. Rozcierając obolałe ramię z hukiem zatrzasnął maskę i wsiadł za kierownicę. Monika wsiadła na swoje miejsce, nie wypuszczając z dłoni pistoletu.

          - Oddam, jak przyjedziemy na miejsce – mówiła wciąż po arabsku – rozumiesz?

           Pokiwał głową i ruszyli. Nie odzywał się już do niej i nawet nie patrzył w jej stronę. Pomrukiwał tylko coś pod nosem – nie wiedziała – jakieś przekleństwa, czy jakieś inne wyrazy wściekłości… Zrozumiała tylko jedno zdanie:

          - Nie mów nikomu…

          Mruknęła coś pod nosem, co mogło oznaczać zarówno „OK” jak i „pocałuj mnie w dupę”. Znów zapadło milczenie. Monika postanowiła już teraz się lepiej pilnować, zdała sobie nagle sprawę na co się porwała, ale nie było już dla niej odwrotu, teraz już nie. Zresztą… Była przekonana, że wieczorem będzie z powrotem w hotelu i wszystko będzie jasne, zamknięte, rozwiązane. A do wieczora po prostu musi na siebie uważać. Pokrzepiona nieco tą myślą zaczęła się nieco baczniej rozglądać wokół. Było już przedpołudnie i skwar stawał się coraz bardziej niemiłosierny. Za szybami samo-chodu krajobraz był wciąż równie monotonny jak warkot silnika. Nie była wcale pewna, czy jadą jakąś drogą, czy tylko jej towarzysz jedzie sobie ot tak, w sobie tylko znanym kierunku, ale doszła do wniosku, że powinien chyba już mieć jakąś nauczkę, która powstrzyma go przed kolejnymi niespodziankami. Wyciągnęła z plecaka butelkę z wodą, wypiła kilka łyków i bez słowa podała otwartą kierowcy. Ten spojrzał na nią z takim zdziwieniem w oczach, że niemal wybuchła śmiechem. Powstrzymała ją tylko świadomość, że już raz okazała się być twardą, więc musi ten mit założycielski utrzymać tak długo jak się tylko da. W końcu jednak wziął od niej butelkę, upił kilka łyków i oddał, mrucząc coś na kształt „dziękuję”, ale wcale nie była tego pewna.

          - Już całkiem blisko – powiedział po angielsku. Robił wrażenie, jakby chciał zachować resztki pozorów, że to on jest tutaj najważniejszy i dlatego uparcie trzymał się angielszczyzny, jakkolwiek by ona w jego ustach dziwacznie brzmiała. – Kilka minut i będzie koniec drogi.

          - Dobrze – odpowiedziała, bo coś odpowiedzieć powinna była, a to było jedyne bezpieczne w miarę słowo, które jej przyszło do głowy.

          - Jak dojedziemy, to ja rozmawiam ze starszymi wioski. Ty nie. Rozumiesz? – starał się najwyraźniej, aby jego angielski był zrozumiały i w miarę poprawny.

          - Rozumiem – odpowiedziała. – Ty rozmawiasz, ja czekam, potem mi powtarzasz wszystko, tak? Tylko nie próbuj mnie oszukać, bo wiesz już, że znam i angielski i arabski.

          - Nie oszukam. Ty ładna. Ty OK. Ty nie złość.

          - Nie złoszczę. Tylko na przyszłość nie próbuj niczego podobnego.

          - Ty ładna. Ja już spokojny.

          - I co, że ładna? To musiałeś od razu z łapami?

          - Ty już nie złość. Ja… jak to mówić… ja nie taki zły. – te ostanie słowa powiedział wyraźnie zastanawiając się jak to zrobić, żeby mu uwierzyła. – Ja… przepszaszam – ku jej zaskoczeniu to ostanie słowo powiedział po polsku i tym razem już nie wytrzymała i gruchnęła gromkim śmiechem.

          - Skąd to znasz? – zapytała po angielsku.

          - Ja znam trochę polski – również wrócił do angielskiego. – Ja z polskim wojskiem dawno. Pracował. Ale dużo zapomniałem – te trzy słowa znów powiedział po polsku i były to ostanie słowa jakie wypowiedział w czasie tej części podróży, bo rzeczywiście zbliżali się do jakiejś wioski.

          Niespodziewanie pod kołami pokazało się coś, co z dużą dozą dobrej woli można było nazwać drogą, a po obu jej stronach w oddali ukazały się niskie zabudowania. Zatrzymali się przy pierwszych budynkach i kierowca gestem kazał jej zostać w samochodzie, a sam wysiadł i poszedł gdzieś między szare domostwa.

          Monika wysiadła z samochodu, zapaliła papierosa i oparłszy się o maskę rozglądała się wokół, szukając jakiegokolwiek śladu życia, bo wioska wyglądała na całkiem opuszczoną. Jedyną oznaką życia był pies biegający gdzieś w oddali. Domy były jasnoszare, budowane chyba z gliny wypalanej na słońcu i pobielane czymś, co można było – w dużym uproszczeniu – nazwać tynkiem, ale pokruszonym i odpadającym. Widać było ogólną biedę i brak jakichkolwiek oznak cywilizacji, cokol-wiek to słowo mogłoby znaczyć w tym zapomnianym przez świat miejscu. Pistolet, który zabrała kierowcy uwierał ją w plecy, tkwiąc za paskiem od spodni, ale to raczej dodawało jej jakiejś wyimaginowanej odwagi, bo coraz bardziej zaczynała się niepokoić. Dopiero bowiem teraz, kiedy zdała sobie sprawę z sytuacji i miejsca w którym się znalazła, zaczęło do niej z całą mocą docierać, że porywając się na taką wyprawę bez powiadomienia kogokolwiek, w tym kraju i w tym czasie, porwała się na rzecz niewyobrażalnie niebezpieczną, a swoje zachowanie uznała za – bardzo delikatnie mówiąc – wielce nierozsądne. Jedyne co ją pocieszało i co sobie w duchu powtarzała co kilka chwil, to myśl, że przecież wieczorem będzie już z powrotem w hotelu i jedyną konsekwencją jej eskapady będzie – co najwyżej – solidna reprymenda od opiekunów grupy.

          - On umarł – usłyszała za plecami i odwróciła się gwałtownie. Mężczyzna, który ją tu przywiózł podszedł zupełnie niedostrzegalnie, a może po prostu tak bardzo była zajęta swoimi myślami, że nie usłyszała jego kroków.

          – To jego – w ręce trzymał podartą i poplamioną brunatnie wojskową kurtkę. Wzięła ją i zaczęła oglądać. Na rękawie była prostokątna naszywka w dwóch kolorach – bardzo zniszczona i bardzo wyblakła, ale po dokładnym obejrzeniu wyraźnie rozpoznała kolory niebieski i żółty. Nad lewą kieszenią zauważyła jeszcze jedną naszywkę, na której nadrukowane były litery, układające się w nazwisko LEVTCHUK. Już wiedziała, że była to bluza należąca kiedyś do żołnirza batalionu ukraińskiego, którego miejscowi mogli – z racji języka – pomylić z Polakiem. Dotarł do niej cały bezsens tej eskapady i poczuła z jednej strony wściekłość, a z drugiej jakąś ulgę, że mogą jechać z powrotem, wrócić z tego dziwnego i – wyraźnie to czuła – bardzo niebezpiecznego miejsca.

          - Jego szukałaś? – zapytał kierowca wciąż po angielsku.

         - Nie – odpowiedziała cicho – nie jego.

          - A ten którego szukasz… to kto?

          - Ojciec – sama nie wiedziała dlaczego mu to mówi, był przecież całkiem obcym jej człowiekiem. Niemniej to słowo, które wypowiedziała sprawiło jej jakąś niezrozumiałą ulgę, a jednocześnie poczuła rozpaczliwą potrzebę wybuchnięcia płaczem. Całą jednak siłą woli powstrzymała się przed tym i oddała mu kurtkę.

          Wziął ją bez słowa i poszedł z powrotem gdzieś między zabudowania. Monika wsiadła do samochodu i poczuła jak nagle opuszczają ją siły. Miał już tylko ochotę jak najprędzej wrócić do hotelu, wysłuchać wszystkiego co mają jej do powiedzenia i jak najszybciej wrócić do Polski. Kotłowały się w niej myśli i uczucia, z którymi nie mogła sobie poradzić. Jednocześnie zawód, jednocześnie rozczarowanie, jednocześnie jakaś niezrozumiała ulga i jednocześnie odżywająca na nowo nadzieja, że on jednak żyje, bo ten człowiek, który umarł w tej wiosce był kimś innym – pewnie też czyimś synem, albo ojcem – i być może… Broniła się przed dokończeniem tego zdania, ale ono samo się kończyło w jej myślach. Niemniej na dzisiaj jej poszukiwania były zakończone i trzeba było wracać. Spojrzała jeszcze raz przez odsuniętą szybę samochodu. Kierowca wracał, ale nie był sam. Szedł z nim młody chłopak, który mógł mieć – na oko – 16-18 lat. Podeszli do auta od jej strony.

          - On mówi – kierowca wskazał na chłopaka – że w innej wiosce jest ktoś. Inny. Żyje, ale bardzo chory.

          - Daleko stąd? – zapytała.

          - Dzisiaj nie dojedziemy. Jak my jedziemy teraz, to tam jutro – nieustannie bawiła ją jego angielszczyzna, mimo wcale nie zabawnej sytuacji.

          I okazało się nagle, że w jej rękach znalazła się decyzja, która mogła zaważyć nie tylko na najbliższych dniach, ale także – a może zwłaszcza – na bliżej nie określonym czasie. I zdała sobie sprawę, że nie tylko musi tę decyzję podjąć sama, ale musi to zrobić bardzo szybko, natychmiast. Minęło już południe i upał był nie do zniesienia, co nie pomagało jej zebrać myśli. W jednej sekundzie poczuła jak przez jej głowę przebiega tysiąc myśli, tysiąc decyzji do podjęcia, tysiąc twarzy… Najniespodziewaniej dla samej siebie w jednym momencie bardzo mocno zabolała ją jej dorosłość i konieczność dokonywania własnych wyborów – co więcej – brania za nie odpowiedzialności nie tylko przed sobą, ale – może zwłaszcza – przed ludźmi, którzy byli dla niej ważni. Pomyślała o Krzysztofie, który oszaleje z rozpaczy jeśli coś jej się przydarzy niedobrego i to była najbardziej racjonalna myśl, jaka jej przyszła do głowy, ale – nie wiedziała po latach czy na szczęście czy na nieszczęście – postanowiła zaryzykować, zakładając, że jeden dzień więcej nie zaważy na dalszym jej życiu.

          - Jedziemy – powiedziała zdecydowanym głosem. – Im szybciej tym lepiej.

           X

          Była już późna noc, ale ani Krzysztof, ani Monika, ani jej ojciec nie zwracali na to uwagi. Jej opowieść snuła się zwolna w mroku i chłodzie bieszczadzkiej nocy i nikt z tej trójki ludzi, niespodziewanie połączonych dziwnym splotem wydarzeń nie zamierzał ani tego przerywać, ani nawet odkładać na później. Krzysztof tylko od czasu do czasu krzątał się przy jakiejś kawie i czymś do jedzenia, ale w zasadzie to nie przerywało jej opowiadania.

          - Zastanawiałam się jakiś czas, dlaczego on postanowił mi pomagać – podjęła opowieść – wiedział przecież doskonale, że ani nie mam już pieniędzy, ani nie może liczyć na inne... nazwijmy to… gratyfikacje… Zapytałam, ale nie odpowiedział, zasłaniając się jakimiś swoimi powodami. Nawiasem mówiąc, to okazał się być zupełnie kimś innym niż na początku go oceniłam. Okazał się być chyba przyzwoitym człowiekiem, a dopiero po długim czasie zrozumiałam, że po prostu mu w jakiś sposób zaimponowałam… nie wiem – odwagą? determinacją? sprawnością fizyczną, kiedy go obezwładniłam…? – uśmiechnęła się lekko. – Fakt, że po prostu pojechał tam ze mną i, co więcej, prawdopodobnie kilka razy uratował mi tyłek…

          - Ty jednak jesteś nienormalna – z ust Krzysztofa to zdanie wybrzmiało raczej jako westchnienie niż stwierdzenie niezaprzeczalnego faktu. – Po prostu nienormalna – nie zamierzał tego udowadniać ani tłumaczyć, dla niego był to po prostu fakt aksjomatyczny.

          - Bzdury opowiadasz – odpowiedziała nie patrząc w jego stronę. – Bo co? Bo się zawzięłam? Bo miałam ściśle wytyczony cel? Bo postanowiłam zaryzykować? A ty co? Uważasz, że całkiem normalny jest facet, który zajmuje się i niemal adoptuje gówniarę, która ukradła mu pieniądze?

          - To całkiem inna rzecz, nie porównuj nierozsądku do szaleństwa…

          - A nazywaj to sobie jak chcesz… Faktem jest, że ani ty, ani ja… a już szczególnie szanowny tatuś, wielkim rozsądkiem się nie wykazaliśmy – uśmiechnęła się. – Ale może nasze… moje, twoje życie… ojca… może jest skazane na szaleństwo? Może po to przyszliśmy na ten świat, żeby uczynić go bardziej szalonym, a przez to bardziej pięknym? Bardziej… ludzkim…?

          - Filozofujesz, moja droga – Wojciech odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu.

          - Być może – przerwała mu – ale bylibyśmy tu teraz wszyscy gdyby nie odrobina szaleństwa?

          - Odrobina, powiadasz… To najbardziej szalona opowieść jaką nie tylko słyszałem, ale jaką mogę sobie wyobrazić – powiedział Krzysztof – co ja mówię, wyobrazić..? To wciąż jest dla mnie nie do wyobrażenia.

          - Dramatyzujesz – rzuciła jakby od niechcenia – fakt, trochę się przez to namieszało w moim życiu… i w twoim… ale powiem ci coś bardzo szczerze – spojrzała na niego jakoś tak bardzo intensywnie – jedyne, czego żałuję, to bólu jaki ci zadałam. Myślisz, że nie wiem jak musiałeś cierpieć? Myślisz, że przez te wszystkie lata był chociaż jeden dzień, w którym nie pomyślałam o tobie? Pamiętasz co ci mówiłam przed wyjazdem? Myślisz, że nie wiem, że miałeś tylko mnie i twój świat runął w gruzy przez moją… jak to nazwać… nie wiem, niech ci będzie, głupotę?

          - Nie mam do ciebie żalu… nigdy nie miałem… Nie będę ukrywał, zresztą dobrze wiesz, że cierpiałem, że to bolało… ale żalu? Nie, nie miałem nigdy żalu. I dzisiaj, kiedy sporo, bo nie wszystko, już rozumiem, to myślę, że po prostu… nie mogłaś zrobić inaczej. Co więcej, prawdopodobnie na twoim miejscu zrobiłbym to samo, bez względu na konsekwencje.

          Przez chwilę trwała cisza, która po tych ostatnich zdaniach musiała być nieprzerwana, bo wszyscy wiedzieli, że padły słowa ważne, że wyrażone zostały uczucia najgłębsze i trzeba było je uszanować właśnie tą ciszą.

          - No ja to może nie powinienem się do tego, niejako z definicji, odnosić – Wojciech przerwał milczenie cichym głosem. – Ja tu jestem przyczyną i powodem tego wszystkiego co się wydarzyło.

            - Nie mogłeś tego przewidzieć – powiedziała Monika.

          - Mogłem, ale nie przewidziałem i to jest zasadnicza sprawa. Mogłem, bo gdybym podjął kiedyś inną decyzję, to byłoby inaczej… - Ale czy lepiej? – przerwała mu.

          - Nie wiem, może… Inaczej.

          - Nie gdybajmy – wtrącił się Krzysztof – wróćmy do rzeczy… Gdybanie niczego nie zmieni, a to co się stało już po prostu się stało.

          - O! Głos rozsądku się odezwał – zaśmiała się – nie podejrzewałaby cię nigdy o taki racjonalizm, Krzysztofku…

          - Zaraz dostaniesz za szyderstwo… gadaj lepiej co było dalej.

          - Dalej…? Dalej było całe popołudnie i cała noc drogi przez pustynię, przez bezdroża… Nikt nas nie zatrzymywał, bo zapuściliśmy się w tereny zapomniane przez Boga i cywilizację… Bateria w telefonie dawno się wyczerpała, na szczęście nie brakło mi wody, a on miał jakieś jedzenie, którym się podzielił… Wiecie co…? ja do dzisiaj nie wiem jak on miał na imię…

          XI

          Prawie nie rozmawiali przez całą drogę. Monika zastanawiała się czy on daje jeszcze radę – bez snu, bez odpoczynku… Zatrzymali się tylko na kilkanaście minut, kiedy musiał dolać paliwa do zbiornika i wtedy właśnie przeszedł się parę kroków wokół samochodu, wyraźnie rozprostowując kości i zdrętwiałe od długiej jazdy mięśnie. Właśnie wtedy wyjęła zza paska pistolet i podała mu, korzystając z ciemności i tego, że nie widział wyrazu jej twarzy.

          - Nie – powiedział po polsku. – Mam drugi, a tobie przydać może. Dziwnie to zabrzmiało i złowieszczo nieco, ale bez słowa z powrotem wsunęła broń za pasek.

          - Czemu to robisz? – zapytała po angielsku.

          - Co?

          - Czemu jedziesz ze mną?

          - Nie twój sprawa – odpowiedział znów po polsku.

          - Twoja, mówi się „twoja sprawa”.

           - Nie twój sprawa – uparł się. – Ty szukasz ojca. Ty go może znajdziesz. Może nie znajdziesz. Ale ty szukasz. Mój ojciec nie żyje. Na pewno. Twój może żyje.

           To zabrzmiało tak kategorycznie, że nie podjęła tematu. I była to w zasadzie jedyna i ostatnia rozmowa, jaką przeprowadzili dopóki nie dotarli na miejsce. Monika wyczuła w jego głosie jakąś nutę czegoś, czego nie potrafiła zrozumieć, a co dla niego było najwyraźniej czymś oczywistym. Nie zajmowała się tym jednak długo, bo za chwilę już ruszyli w dalszą drogę, a do jej głowy z powrotem wróciły myśli o szaleństwie na jakie się zdecydowała. Znów wróciły obawy, niepewność, przerażenie, którego nie chciał do siebie dopuścić, którego nie chciała sobie uświadamiać, ale które tkwiło gdzieś głęboko w jej podświadomości.

          Noc minęła bardzo szybko. Kiedy zaświtało mijali jakąś spaloną wieś, w której poczerniałe kikuty domów robiły przerażające wrażenie w promieniach wschodzącego słońca. Monika zrozumiała, że pojęcie „bezpieczne tereny” w tym momencie stało się zupełnie pojęciem abstrakcyjnym. Dotarło to do niej zwłaszcza, kiedy dostrzegła leżące przy drodze zwłoki. Odwróciła głowę, ale kierowca nawet nie zwolnił, jakby mając świadomość, że trzeba przez to miejsce przejechać jak naj-szybciej. To był ten moment, kiedy pojęła, że od teraz nic już nie będzie proste, nic już nie będzie takie jak kiedyś, nic już nie może się zdarzyć takiego, co odwróci bieg wydarzeń, że jest w środku wojny, że śmierć to będzie od teraz coś powszedniego, że najwyższy czas, że to ostatnia chwila, na pogodzenie się z tą myślą. Z jakąś dziwną ulgą powitała widok pustyni, który znów pojawił się za oknem samochodu, choć jeszcze kilka minut wcześniej była pewna, że nie ma gorszego widoku niż pustka i piach. Poczuła wewnątrz siebie jakiś wielki smutek, jakąś wielką żałość na myśl o tym, że takie słowa jak miłość, przyjaźń, radość czy choćby spokój, to słowa, o których od teraz musi już zapomnieć, że jej młodość od teraz będzie musiała ustąpić dojrzałości, że jej marzenia od teraz będą musiały zmienić swoje nazwy i cele, że jej życie od teraz musi być przedefiniowane pod kątem zarówno nazw, jak i imion oraz – a może przede wszystkim – uczuć. Bardzo mocno i gwałtownie dotarła do niej świadomość nieodwracalności zdarzeń, nieumiejętności radzenia sobie w nowym życiu, które właśnie się zaczyna, niemożności znalezienie ratunku u kogokolwiek. Jej serce pobiegło w tym momencie do Krzysztofa i poczuła jeszcze większy smutek i jeszcze większy strach – już nie o siebie, ale o niego, o jego samotność, o jego życie, które może znów zawalić się z jej powodu. Wiedziała, doskonale wiedziała już teraz, że wszystko od teraz będzie nie tylko nie po jej myśli, ale wręcz przeciwko niej i ta świadomość – paradoksalnie – dodała jej sił.

          Było wczesne przedpołudnie, kiedy dotarli do małej wioski. Składała się z kilku zaledwie zabudowań rozrzuconych na niewielkiej przestrzeni, wśród kamienistej pustyni. W odróżnieniu od poprzedniej ta wydawała się raczej pełna życia, bo między domami Monika dostrzegła biegające dzieci i kilkoro dorosłych ludzi, którzy wyszli na drogę, nieco zdziwieni, ze ktokolwiek dotarł do ich miejscowości. Jednak to co zwróciło jej szczególną uwagę, to fakt, że wszyscy mężczyźni mieli przy sobie broń, jakby spodziewali się, że każdy przybysz może stanowić dla nich potencjalne niebezpieczeństwo. Poczuła znów jak bardzo głęboko wkroczyła w tereny sobie dotąd nieznane, w strefę wojny i wcale nie chodziło tu o geograficzną linię frontu, ale raczej o ludzką świadomość – świadomość nieustannego zagrożenia, nieustannej gotowości, nieustannej obecności śmierci i zniszczenia, które w każdej minucie dnia i każdej godzinie nocy wisiały w powietrzu.

          Ze zdziwieniem jednak zauważyła, że to nie robi na niej już większego wrażenia. Zrozumiała, że raz podjęta przez nią decyzja będzie skutkowała nieustannie okolicznościami, których nie tylko nie jest w stanie przewidzieć, ale które też zupełnie niezależne będą od jej woli, co sprawiło, że jakoś podświadomie pogodziła się z faktem, że jest już – czy chce czy nie – w środku, w samym centrum zła i po prostu musi przetrwać. Nie miała jeszcze pojęcia co oznacza słowo „przetrwać”, ale zdawała sobie sprawę, że kierowanie się emocjami już teraz, kiedy zdecydowała wejść w ten czas i w to miejsce, nie tylko jest niemożliwe, ale również – a może przede wszystkim – niebezpieczne i jedyne co jej zostało w tej chwili, to trwać w dążeniu do celu jaki sobie postawiła i nie oglądać się wstecz. Jednocześnie jednak coraz mocniej czuła wewnątrz siebie narastające podniecenie faktem, że – być może – ten cel jest blisko, tuż obok niej, w zasięgu ręki. Ze zdziwieniem odkryła, że nie czuje w ogóle zmęczenia, mimo drugiej już doby praktycznie bez snu. Prawdopodobnie – tak sobie to tłumaczyła – było to wynikiem emocji związanych nie tylko z podróżą, nie tylko z jej ewentualnym celem, ale pewnie także niepokoju, strachu…

          Podświadomie jakoś bała się pozwolić sobie na kilka choćby sekund nieuwagi, mając świadomość niebezpieczeństwa sytuacji, wmawiając sobie również, że czas na odpoczynek znajdzie się za kilkanaście godzin, może za kilka dni, kiedy już wróci do hotelu – jak miała nadzieję – nie sama i kiedy wreszcie wróci do kraju. Spokojnie zatem, na tyle na ile pozwalała jej sytuacja, siedziała w samochodzie i czekała na powrót kierowcy, który, podobnie jak w poprzedniej wsi, polecił jej zostać, a sam poszedł rozmawiać z miejscowymi ludźmi. Tym razem jednak widziała go cały czas, jak stał z grupką uzbrojonych mężczyzn i mocno gestykulując coś im tłumaczył. Było zbyt daleko aby – mimo otwartej szyby – mogła usłyszeć o czym mówią. Docierały do niej głosy, ale nie rozróżniała słów, widziała tylko jak kilka razy wskazał dłonią na samochód. Mężczyźni, z którymi rozmawiał wydawali się z daleka zupełnie niewzruszeni, kurczowo ściskając w dłoniach karabiny. W pewnym momencie jeden z nich gwałtownie uniósł broń i przyłożył lufę do głowy jej towarzysza podróży. Niemal krzyknęła z przerażenia, ale z jej ust nie wydobył się przez ściśnięte gardło żaden dźwięk. Kierowca natomiast powoli podniósł w górę obie ręce, otwartymi szeroko dłońmi skierowanymi ku twarzy mężczyzny, który kierował karabin w jego stronę, jakby jednocześnie starając się go uspokoić i dając do zrozumienia, że nie jest ani uzbrojony, ani niebezpieczny, nieustannie coś do niego mówiąc. Po chwili jednak mężczyzna z karabinem opuścił lufę, a kierowca powoli, bardzo powoli opuścił ręce. Jeszcze coś im tłumaczył, a potem z dwoma miejscowymi ruszył w kierunku samochodu i siedzącej w nim Moniki. Chciała wysiąść, ale pamiętała, że kategorycznie jej tego zabronił zanim poszedł i bez ruchu czekała siedząc w środku, tylko jej dłonie coraz bardziej kurczowo zaciskały się w pięści. Kiedy podeszli całkiem blisko zauważyła ich oczy – ciemne i zimne, badawczo się w nią wpatrujące i właśnie te oczy przykuły jej uwagę. W ich spojrzeniu było coś przerażającego, coś obcego i złowieszczego, czego nie mogła jednoznacznie określić, ale co powodowało coraz mocniejsze bicie jej serca.
Ciąg dalszy nastąpi .....
             Jacek Piecuch

Zaproszenie do współpracy

Zapraszamy do współtworzenia naszej gazety przez bieszczadzkich poetów, pisarzy, fotografów, rzeźbiarzy, malarzy i innych artystów. Na naszej stronie możecie pochwalić się swoją twórczością oraz ją zapromować. Bardzo chętnie będziemy udostępniać łamy naszej gazety młodym, debiutującym artystom aby mogli zaprezentować się szerszej publiczności.
Serdecznie zapraszamy do współpracy. Zainteresowanych naszą ofertą prosimy o kontakt : tel- 883 018 180, e-mail- redakcja@zaslyszane-w-bieszczadach.pl
Zasłyszane w Bieszczadach - portal opinii
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redaktor Naczelny - Ewa Sudoł
Liczba odwiedzin: 165511
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem