Odcinek pierwszy

                                        MIRAŻE

I.
         Tego dnia wszystko w ogóle zaczęło się jakoś nie tak… Wydawać by się mogło, że wszystko jest normalnie – normalny budzik, normalny brak jakiejkolwiek chęci otworzenia oczu, normalna niechęć do czegokolwiek… A jednak coś było takiego w powietrzu, co pozwalało przewidywać, że to będzie całkiem inny dzień niż codzienny… Może to była jakaś nieznośna ciężkość porannej kawy, może jakaś bliżej nieokreślona atmosfera wokół zamarzniętego masła, które nie chciało się normalnie smarować tylko kruszyło się razem z czarnymi okruszkami czarnej kromki czarnego chleba… Może ser salami zamiast kroić się w plasterki ciągnął się po nożu niczym nieuświadamiane sobie do końca zastrzeżenia… Krzysztof nie był do końca świadomy inności tego poranka, choć podskórnie odczuwał doniczegość porannych promieni słońca, które przebijały się przez nie całkiem zasłonięte żaluzje w kuchni… Tak czy inaczej – ten dzień zaczął się jakoś inaczej niż zwykle i jakoś nienaturalnie poranek przewidywał brzemienność skutków tego dnia… Nawet świadomość fatalnego od kilku tygodni nastroju nie wywołała jakiejkolwiek reakcji obronnej, jakiegokolwiek ostrzegawczego światełka gdzieś pod powiekami… A może to właśnie z tego powodu Krzysztof nie spostrzegł, że szykują się zmiany, że nadciąga jakaś nagła burza, jakiś dziwny czas, który odmieni jego ustabilizowane dotąd bycie w sposób nie tylko zaskakujący, ale też – w efekcie końcowym – rewolucyjnie dotkliwy… Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby tego poranka – na przykład – nóż do krojenia sera omsknął się był i skaleczył palec, powodując, że nie dało by się używać klawiatury komputera akurat tego dnia… Być może jego świat przetrwałby dłużej lub na zawsze – takim jakim był dotąd, takim jakim Krzysztof od tygodni go nienawidził, choć nawet ułamkiem myśli sobie tego nie uświa-damiał…

          Tego zatem dnia Krzysztof nie miał jakichś zbytnio wymyślnych planów – ani na siebie ani na swoje życie – jakkolwiek patetycznie miałoby to zabrzmieć. Ot, po prostu taki sobie kolejny szary żmudny dzień, nieuchronnie wiodący do kolejnego południa, następnego popołudnia, kolejnego wieczoru, kolejnej, częściowo nieprzespanej prawdopodobnie nocy i następnego poranka – z budzikiem, otwieraniem oczu i tym wszystkim, co każdego identycznego ranka się działo… a raczej się nie działo, bo nazwać „się dzianiem” te same codzienne czynności i miałkie wydarzenia, to byłoby spore nadużycie. Myśli skupiające się na rzeczach prostych, nie wymagających zbytniego zaangażowania intelektualnego ani – tym bardziej – emocjonalnego, słowa wyrażające precyzyjnie to co mają wyrazić, bez dygresji w stronę przeszłości lub – o zgrozo! – przyszłości, działania niezbędnie konieczne, nie mające niczego wspólnego z niczym innym niż ich wyłączny cel – to był plan na ten dzień… Jednym słowem – przetrwać … Nie nawrzeszczeć na nikogo bardziej niż byłoby to – ewentualnie – niezbędne, nie wywściekać się na siebie samego i swoją niezdarność – manualną i intelek-tualną, coś napisać – choćby kilka linijek, czegoś posłuchać – choćby kilka minut, rzucić okiem w sieć – odczytać maile, ewentualnie na niektóre odpowiedzieć, zajrzeć w social media… Tyle… tylko i aż…

          W sumie kawa nie była aż tak bardzo niesmaczna jak wydawało się po pierwszych trzech łykach. Może po prostu kubki smakowe jeszcze nie do końca obudziły się – podobnie jak reszta istnienia Krzysztofa – ciało i dusza… Czasami po prostu zdawało mi się, że te dwa byty funkcjonują jakby niezależnie od siebie, a nawet momentami wbrew sobie. Zawsze bawiło go, kiedy próbował stanąć jakby z boku i usiłował przyjrzeć się nierównej walce cielesności swej i niecielesności… Miał zwykle kłopot z nazwaniem jednego i drugiego, choć doskonale zdawał sobie sprawę z istnienia i niezależności tych obu elementów. Z jednej bowiem strony niewątpliwym wydawało się istnienie fizyczności oraz tej części jego, która wymykała się zmysłom, jednakowoż czasami odnosił wrażenie, że bardziej materialną jest ta część jego istnienia, która – teoretycznie – powinna być niefizyczną, niedotykalną… Natomiast to co – wydawać by się mogło – jest oczywistością bycia, ponieważ po prostu widywał to (choćby w lustrze), niejednokrotnie wymykało się – nie tylko spod kontroli, ale również normalnej, ludzkiej percepcji. I nie chodziło tu wcale o powolne (chyba) starzenie się, wszak przekroczył pięćdziesiątkę, ale zwykłe człowiecze niezrozumienie funkcjonowania organizmu w tej materialnej części. Codzienne zmagania – dobrze, tak to nazwijmy – duszy i ciała, robiły czasem na Krzysztofie wrażenie – miast współgrających ściśle ze sobą elementów – odwiecznej walki wrogich sił – dobra i zła, głupoty i rozsądku, moralności i podłości, istnienia i nieistnienia, witalności i samozagłady, miłości w końcu i nienawiści…

           Kolejny łyk kawy rozlał się swoim ciepłem po ustach i przełyku. W uszy sączyła się cicha muzyka dobiegająca z odtwarzacza… Clapton dobry jest na każdą porę dnia… O ile Krzysztof starał się nie szufladkować muzyki, dzieląc ją zasadniczo na dobrą i złą, to w głębi duszy miał świadomość, że nie każdy rodzaj muzyki nadaje się do słuchania o każdym czasie. Niemniej akurat Clapton wymykał się temu podziałowi – Claptona mógł słuchać zawsze, wszędzie, w każdym nastroju i w każdym stanie świadomości. W tym akurat momencie „Layla” wdarła się w jego świadomość swoim jedynym, niepowtarzalnym, niemożliwym do pomylenia z niczym, słodko-agresywnym riffem… Ballada nie będąca balladą, piosenka o miłości nie będąca piosenką o miłości… Ilekroć tego słuchał, to niedostrzegalnie niemal uśmiechał się sam do siebie, uśmiechem, który mówił „dzisiaj już nikt tak nie krzyczy, dzisiaj już nikt tak nie kocha, dzisiaj już nikt tak nie gra”… Piosenka, która – będąc jedną wielką niemal symfonią – składająca się z dwóch niejako niezależnych od siebie części, które pozornie całkowicie odmienne i nie pasujące do siebie – wzajemnie się dopełniają, wzajemnie współgrają, wspólnie tworzą coś tak wielkiego i niepowtarzalnego, że Krzysztof uparcie twierdził, że gdyby nie powstała „Layla”, to nie powstałoby milion innych utworów muzycznych, że to kamień milowy – jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało… Ileż to wersji już wyszukał w sieci, ileż to koncertów przewertował, przesłuchał, przeoglądał, poszukując kolejnego wcielenia tej samej piosenki, ileż to wsłuchiwania w każdy takt, w każdą nutkę w poszukiwaniu czegoś nowego, czegoś świeżego… Mając świadomość, że to piosenka niewiele tylko młodsza od niego, a miał wszak świadomość, że starcem jest – znużonym, niepotrzebnym, zgryźliwym i wrednym… Ale to „Layla” wywoływała niemal młodzieńczy uśmiech, to „Layla” powodowała, że czuł się niemal młodzieńcem, niemal chłopcem, to „Layla” kazała mu na starość nauczyć się grać na gitarze („nauczyć” – wielkie słowo), to „Layla” sprawiła, że – jak to zwykł mawiać – „Clapton i tylko on”… Dźwięki fortepianu powoli zgasły w przestrzeni, zawodzenie gitary zwolna ścichło… Jeszcze tylko ułamek sekundy na opanowanie „gęsiej skórki” na przedramionach (nigdy się z tego nie wyleczył, mimo milionów odsłuchań tego samego)… Jeszcze tylko moment ciszy… „Layla” wybrzmiała… Można wracać do rzeczywistości…

            Rzeczywistość zaś po raz kolejny dała do zrozumienia, że w powietrzu wisi coś, co będzie brzemienne w swoim niepokojącym istnieniu. Otóż codzienny rytuał uruchamiania wiekowego komputera był następujący – naciśnięcie guzika, długie oczekiwanie aż pojawi się ekran logowania (Krzysztof sam nie mógł zrozumieć w jakim celu zabezpieczył hasłem, skoro nie było przecież nikogo, kto mógłby zajrzeć w zawartość przepastnych czeluści twardego dysku), wpisanie kretyńskiego hasła (dupadupa – miało być 8 znaków, więc było), kolejne długie oczekiwania aż wszystkie niepojęte dla niego urządzenia zechcą łaskawie zacząć współpracować, kolejne naciśnięcie guzika (tym razem z resetem, bo zawsze po pierwszym uruchomieniu przestawał reagować), a potem od nowa – oczekiwanie, dupadupa, oczekiwanie, kolejny restart, oczekiwanie, dupadupa, oczekiwanie i wreszcie pierwsze uruchomienie czegokolwiek – zwykle zaczynał od przeglądnięcia poczty i ewentualnie na coś komuś coś odpisywał… Krzysztof od dawna nosił się z zamiarem zrewolucjonizowania swojego zaplecza informatycznego – w jakikolwiek sposób (na przykład kupno nowego sprzętu, bądź przynajmniej jakiejś naprawy istniejącego), ale dotąd kończyło się to na „noszeniusięzzamiarem”. Jakiś czas temu stwierdził nawet, że wszystko co ma do napisania będzie pisał ręcznie, a internet ogarnie na telefonie, ale po pierwsze jego charakter pisma był tak specyficzny, że czasami sam nie był w stanie odczytać tego co napisał, po drugie wrodzone lenistwo i skłonność do irytacji spowodowałyby, że zmarnowałby tony papieru przez kreślenie po tysiąckroć i pisanie na nowo tego samego oraz – w efekcie – zmięcie i wyrzucenie do kosza kolejnych kartek i po trzecie w końcu – i chyba najistotniejsze – jakoś sam nie mógł się przekonać do pożegnania się ze sprzętem, z którym w jakiś sposób był emocjonalnie związany od lat… I otóż tego właśnie dnia komputer uruchomił się błyskawicznie i za pierwszym razem. Powinno to od razu wywołać niepokój, ale nie wywołało. Dopiero pierwsza wiadomość odczytana przez niego wzbudziła zainteresowanie, zaintrygowanie, wręcz wprawiła w osłupienie… To były tylko 3 słowa, za to napisane wielkimi czerwonymi literami… 3 słowa, które sprawiły, że Krzysztof w końcu dostrzegł niezwykłość tego poranka. Te słowa brzmiały „TO WŁAŚNIE DZISIAJ”… 

          Po długiej chwili osłupienia przyszła pierwsza racjonalna myśl: nadawca… przecież w sieci nie ma niczego bez sensu… A jednak… w momencie, kiedy Krzysztof chciał sprawdzić skąd przyszła ta wiadomość, ekran monitora zgasł. Mrucząc pod nosem „co za idiota ustawił wygaszacz na 3 minuty” zaczął gwałtownie szarpać myszką, a ponieważ to nie pomagało – tłuc zniecierpliwionymi palcami we wszystkie klawisze na klawiaturze. Niestety – właśnie w tym momencie komputer przypomniał sobie, że w zasadzie to od początku powinien – z racji wieku – odmówić posłuszeństwa i – najwyraźniej w myśl zasady „lepiej późno niż wcale” – całkowicie zaprzestał współpracy. Dalej sprawy potoczyły się już szybko – guzik, czekanie, dupadupa, czekanie… guzik, czekanie, dupadupa, czekanie… guzik, czekanie, dupadupa, czekanie… Po jedenastym razie Krzysztof wyrwał wtyczkę z kontaktu i sięgnął po papierosa, po czym wściekłym ruchem wyrzucił zmiętą pustą paczkę, warcząc „i dobrze…! Miałeś, kurwa, nie palić…”. Kilka głębokich wdechów i ponownie – guzik… ach..! najpierw wtyczka do gniazdka, idioto..! Dobra – guzik, czekanie, dupadupa, czekanie… Komputer uruchomił się nadspodziewanie szybko… dupadupa… i już poczta… kilka reklam, stare wiadomości z wydawnictwa… faktura za telefon… tyle… żadnej innej wiadomości… Gorączkowo przeszukał wszystko – folder spamu, kosz, powiadomienia… nic… nigdzie nie było tej wiadomości…

          Chwilę później pojawiła się druga racjonalna myśl, która wywołała westchnienie ulgi – wstał i z wiszącej na klamce kurtki wyjął nową paczkę papierosów, którą kupił jeszcze dzień wcześniej mając świadomość kończącej się poprzedniej i o której po prostu zapomniał. Zaciągnął się dymem, podszedł do otwartego okna i bezmyślnie spojrzał w przestrzeń ograniczoną górami… Bieszczady o tej porze roku były wyjątkowo piękne. W blaskach przedpołudniowego słońca można było precyzyjnie wyodrębnić wszystkie kolory jakie kiedykolwiek natura była łaskawa namalować na bukowych i świerkowych lasach. Był to widok, który – mimo jego niemal powszedniości – zawsze wywoływał niekłamany zachwyt w jego sercu, bo październikowe Bieszczady to był najpiękniejszy widok jaki kiedykolwiek dane mu było oglądać. Po chłodnym poranku przedpołudnie było przyjemnie ciepłe i słoneczne, powietrze nie zmącone żadnym, nawet najmniejszym powiewem wiatru… Letnie ptaki odleciały, zimowych nigdzie nie było widać ani słychać… Tylko samotny jastrząb krążył gdzieś bardzo wysoko, szybując niemal bez ruchu, wypatrując zdobyczy… Krzysztof bezwiednie skupił na nim wzrok, na chwilę zapominając o dziwacznej, niezrozumiałej sytuacji. Dopiero kiedy żar papierosa poparzył mu palce, wrócił do rzeczywistości. Zdusił niedopałek i – stwierdziwszy, że musiało mu się coś tylko wydawać – wrócił do komputera. Usiadł i jeszcze raz – na wszelki wypadek, a raczej dla własnego spokoju – przejrzał pocztę, nie znajdując niczego niezwykłego. Utwierdziwszy się zatem w przekonaniu, że padł ofiarą własnej wyobraźni, postanowił zając się czymś absorbującym, aby jak najszybciej zapomnieć o całej śmieszności zaistniałej sytuacji, w której centrum niespodziewanie dla samego siebie się znalazł. Pukanie do drzwi było tak nieśmiałe i delikatne, że początkowo Krzysztof samemu sobie wmówił, że się przesłyszał, niemniej po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że warto to sprawdzić. Wstał zatem i podszedł do drzwi.
 
          Mężczyzna, który stał za drzwiami mógł mieć czterdzieści kilka lat… Może zbliżał się do pięćdziesiątki, a może nawet ją delikatnie przekroczył. W sumie Krzysztof nie był w stanie precyzyjnie określić jego wieku, ale pierwszą myślą – zapamiętaną na długo – było stwierdzenie, że byli miej więcej rówieśnikami. Miał czarny, nienagannie leżący garnitur, szarą koszulę i bordowy krawat. W dłoni trzymał czarną teczkę i ta teczka właśnie sprawiła, że pomyślał o nim najpierw jako o sprzedawcy usług bankowych. Lekko siwiejące włosy były idealnie przystrzyżone, jakby mężczyzna właśnie wyszedł od drogiego fryzjera, a mała bródka i wąsy robiły wrażenie dwutygodniowych i delikatnie były przyprószone siwizną, policzki natomiast były idealnie ogolone i czuć było nawet delikatny zapach dobrych kosmetyków. Nie miał okularów, ale wyglądał tak, jakby przed zapukaniem do drzwi właśnie je zdjął, choć nie wiadomo dlaczego Krzysztof odniósł akurat takie wrażenie, niemniej – ku swemu niezwykłemu poirytowaniu – złapał się na tym, że facet był w zasadzie idealny – wręcz był ideałem przystojniaka – takiego, jakim on sam zawsze chciał być. Jednak najważniejsze było to, co mężczyzna miał w… twarzy? spojrzeniu? wyrazie niebieskich oczu? Nie wiadomo do-kładnie co i gdzie to było, ale spowodowało, że Krzysztof bez słowa odsunął się od drzwi robiąc gościowi miejsce i nie tyle gestem, co całym sobą zapraszając do wejścia do środka. Mężczyzna wszedł jakby nieśmiałym, aczkolwiek zdecydowanym krokiem i zamknął za sobą drzwi, wyraźnie starając się nimi nie trzasnąć. Przez chwilę stali obaj jakoś niepewnie jeszcze w pobliżu wejścia, jak by żaden z nich nie wiedział co powiedzieć , jak zacząć rozmowę, czy podać dłoń, czy się przedstawić… Zresztą chyba było to niepotrzebne, bo niewidzialnie zaistniało coś takiego w powietrzu, gdzieś pomiędzy nimi, co sprawiło, że gospodarz odczuł, że znają się od wieków, a gość robił wrażenie niemal domownika. To wszystko trwało kilka sekund, jakaś niepewność , jakaś niewiadoma… I za chwilę Krzysztof gestem ręki wskazał drogę i obaj weszli w głąb mieszkania.

          - Przepraszam za bałagan – powiedział Krzysztof – trochę nie miałem czasu na posprzątanie – brnął w kłamstwa, bo przecież tak naprawdę to po prostu nie chciało mu się sprzątać częściej niż raz na tydzień, pomijając rzecz jasna bieżące porządki, które miały na celu głównie jego własne bezpieczeństwo, czyli spowodować, aby nie zabił się sam na porozrzucanych przedmiotach.
          - Nic nie szkodzi – odpowiedział mężczyzna – nie przejmuj się, w końcu mieszkasz sam, a mieszkanie służy do mieszkania, a nie zwiedzania.
 
          Krzysztof z lekka osłupiał, bo usłyszał jedną ze swoich własnych maksym życiowych, ale stwierdził po chwili, że widocznie nie tylko on jeden na świecie ma takie zdanie na temat sprzątania w domu i przeszedł nad tym do porządku dziennego. Rozejrzał się, zastanawiając się gdzie usadzić gościa i w końcu wskazał dłonią jedyne w miarę reprezentacyjne miejsce na kanapie przy małym stoliku. Była to stara skórzana kanapa, którą znalazł kiedyś na śmietniku i stwierdziwszy, że jest w całkiem dobrym stanie oddał do solidnego czyszczenia i – jako najbardziej ekskluzywny mebel w domu – postawił w pobliżu dużego okna z widokiem na góry. Często tam przesiadywał, bezmyślnie (i bez sensu) wpatrując się w krajobraz za oknem. W ogóle jego mieszkanie było niezwykłym miejscem. W dniu kiedy ostatecznie pogodził się z myślą, że Monika już się nie odnajdzie, kiedy przybył w Bieszczady – trafił w miejsce, które miało być siedzibą jakiejś zagranicznej firmy, ale nigdy się nią nie stało (nikt nie wie z jakich powodów – finansowych? strukturalnych? bo się komuś odechciało?). Krzysztof wydał wszystkie pieniądze, które uzyskał ze sprzedaży mieszkania w dużym mieście i ze sprzedaży książki o wojnie domowej w Ameryce Południowej na zakup, remont i adaptację dużego kanciastego budynku. Powstało tak naprawdę jedno olbrzymie pomieszczenie (pomijając ła-zienkę), które służyło za kuchnię, salon, sypialnię i pracownię jednocześnie, miało olbrzymie, wychodzące na południowy wschód okno – praktycznie na całą ścianę i było w związku z tym bardzo jasne przez cały dzień. I właśnie w pobliżu tego okna stał mały stolik, owa skórzana kanapa i zupełnie nie pasujący do niczego fotel. Było to miejsce, gdzie najlepiej słychać było muzykę z rozmieszczonych w mieszkaniu głośników i między innymi dlatego było uważane przez Krzysztofa za najważniejsze w całym domu.

          Milczenie, które zawisło w jakiejś nieokreślonej próżni było niezwykle wartkim – wbrew pozorom – potokiem przelatujących w przestrzeni myśli. To tak, jakby nagle szum drzew w bukowym lesie zamarł, ale trwał nadal gdzieś w świadomości, niesłyszany, niewychwytywany zmysłami, a jedynie we wspomnieniu nieuchwytnym, drżącym, uniesionym przelatywał pomiędzy kilkoma niezależnymi od siebie punktami. Wszystko to istniało jakby nierzeczywiście, jakby wymyślenie, jakby napisanie tylko… Wszystko to było, choć nieuświadomione, choć wspomniane jedynie, ale niemal namacalne, niemal fizyczne. Ciężkość milczących oddechów porównywalna była tylko z ową poranną ciężkością pierwszych łyków kawy… Krzysztof nie unikał wzroku gościa, ale też i nie wpatrywał się w niego jakoś szczególnie. Oczekiwał jakichś wyjaśnień, choć w zasadzie podskórnie przeczuwał z kim ma do czynienia. A raczej z czym, bo mężczyzna – choć obecny materialnie – otoczony był niewidzialną atmosferą metafizycznej nieobecności i jego materialność w mieszkaniu była raczej zapowiedzią zdarzeń, słów… był raczej zwiastunem niż gościem, raczej scenografią niż bohaterem, raczej domysłem niż opowieścią…

          - Wiesz kim jestem – mężczyzna raczej stwierdził niż zapytał. Jego głos brzmiał dziwnie znajomo w uszach Krzysztofa, choć ten za nic nie był w stanie jednoznacznie i precyzyjnie określić skąd ten głos zna, gdzie i kiedy go słyszał.

          - Nie wiem – na wszelki wypadek odpowiedział Krzysztof, sam nie wierząc w to co mówi. Tak naprawdę nie miał pojęcia z kim rozmawia, ale podświadomie czuł, że w zasadzie personalia jego gościa nie mają większego znaczenia ani dla jego obecności w tym miejscu i czasie, ani dla samego gospodarza, ani dla dalszego rozwoju sytuacji. Wiedział natomiast na pewno, że ta wizyta zmieni wiele nie tylko w tym dniu, ale również – a może przede wszystkim – w bliżej nieokreślonych pokładach jego świadomości.

          - Wiesz… a raczej w pewnym stopniu sobie to uświadamiasz… może nie do końca, może nie już, może nie w tej chwili… ale wiesz – mężczyzna uśmiechnął się takim uśmiechem, który nie był uśmiechem, a jedynie raczej znakiem przestankowym, czy może podkreśleniem emocji.

          Na moment znów zapadło milczenie. Mężczyzna spoglądał przenikliwie na Krzysztofa, choć nie było to spojrzenie pełne nacisku, a jedynie bardziej wyczekiwanie. Wyczekiwanie na potwierdzenie, na to, by Krzysztof wreszcie się… określił? zdecydował? ośmielił? To było spojrzenie, które mówiło „przecież wiesz, nie broń się przed tym”.

          - Jesteś śmiercią? – zapytał Krzysztof sam nie wierząc w to co słyszy ze swoich ust. I, ku swemu niepomiernemu zdziwieniu, nie słyszał w tym głosie przerażenia ani nawet nutki niepokoju, raczej… nadzieję? ulgę? westchnienie zniecierpliwienia?

Jacek Piecuch
                                         Ciąg dalszy nastąpi ..........

Zaproszenie do współpracy

Zapraszamy do współtworzenia naszej gazety przez bieszczadzkich poetów, pisarzy, fotografów, rzeźbiarzy, malarzy i innych artystów. Na naszej stronie możecie pochwalić się swoją twórczością oraz ją zapromować. Bardzo chętnie będziemy udostępniać łamy naszej gazety młodym, debiutującym artystom aby mogli zaprezentować się szerszej publiczności.
Serdecznie zapraszamy do współpracy. Zainteresowanych naszą ofertą prosimy o kontakt : tel- 883 018 180, e-mail- redakcja@zaslyszane-w-bieszczadach.pl
Zasłyszane w Bieszczadach - portal opinii
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redaktor Naczelny - Ewa Sudoł
Liczba odwiedzin: 121511
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem