Siedzieli tak na środku drogi i z daleka przyglądali się akcji żołnierzy. Była błyskawiczna i wzorowa – w ciągu kilku minut oddział rebeliantów był unieszkodliwiony i rozbrojony, ręce skrępowane plastikowymi paskami. Tak naprawdę to – pewnie z powodu opuszczających ich z wolna emocji – nie mieli za bardzo sił, żeby podnieść się i podejść , a poza tym jakoś bez słów uznali, że lepiej poczekać na koniec i nie pchać się bez potrzeby pod lufy karabinów, bez względu na to, kto je aktualnie dzierży w dłoniach. Podnieśli się dopiero kiedy zauważyli mężczyznę, którego dotąd uznawali za dowódcę oddziału, zbliżającego się wolnym krokiem w ich kierunku. Szedł powoli, bardzo powoli i Monika nawet pomyślała, że zbliża się stanowczo zbyt powoli, jakby chciał jeszcze coś tym swoim powolnym krokiem przekazać? udowodnić? Podszedł do nich i bez słowa przeciął nożem sznury krępujące ich dłonie.
- Komandor Bond, jak mniemam – Monika siliła się na dowcip.
- Lepiej się zamknij – odpowiedział po polsku, mimo, że ona mówiła po angielsku. – Wciąż uważam, że jesteś idiotką. Swoim pojawieniem się tutaj zepsułaś akcję, która była planowana od miesięcy. Jeśli nie znajdziesz wystarczająco silnych argumentów, które uwiarygodnią twoją obec-ność tutaj, to wierz mi, masz przewalone…
- Skąd mogłam wiedzieć…?
- Gówno mnie to obchodzi – przerwał jej – i to kim jesteś i to czy mogłaś wiedzieć. Spaprałaś dużą sprawę i nie sądzę, żeby to się obeszło bez konsekwencji dla ciebie. Nie masz prawa tu być, nie wolno ci jeździć po kraju ogarniętym wojną tak jak po własnym mieście. Nie pomyślałaś o tym?
- Wszystko wyjaśnię – zrobiło się jej głupio, ale wciąż była przekonana, że racja jest, przynajmniej częściowo, po jej stronie, że jej obecność jest usprawiedliwiona i wszystko da się wyjaśnić.
- Mam nadzieję, bo nie chciałbym być w twojej skórze, jeśli się okaże, że zepsułaś miesiące pracy tylko dlatego, że miałaś kaprys. No i jeszcze jedno – spojrzał jej w oczy – zapomnij, że ci oddam pistolet, nawet jeśli racjonalnie wytłumaczysz skąd i dlaczego go miałaś. A ty – już po arabsku zwrócił się do jej kierowcy – będziesz długo tłumaczył skąd się wzięliście i dlaczego ją tu przywiozłeś. A jak się okaże, że coś z tobą albo twoimi papierami nie w porządku, to niech cię twój Allach broni przede mną, rozumiesz?
- Rozumiem – mężczyzna odpowiedział po polsku. – Wszystko rozumiem. Wszystko moja wina. Ona nie. Ja winny.
- No proszę… jeszcze i to… skąd znasz polski?
- Ja wszystko wytłumaczę – Monika przerwała, zanim zdążył odpowiedzieć. – Wszystko jest z mojej winy, wszystko przeze mnie… Puśćcie go wolno.
- A niech was wszyscy diabli… Ustalcie najpierw między sobą kto z was jest bardziej winny i jak uzgodnicie jakąś wspólną wersję, to będziemy rozmawiać. Powiem tylko tyle… zapomnij o tym, że któreś z was pójdzie sobie ot, tak wolno, do domku… Najpierw wszystko wyjaśnicie, a potem się okaże co z wami zrobimy. Tak czy siak – bardzo szybko wyjedziesz do Polski, nigdy tu nie wrócisz, a co się z tobą stanie w kraju będzie zależało od tego jak bardzo wiarygodnie wszystko opowiesz.
- Nie sądzę – mruknęła pod nosem, coraz bardziej zła, odzyskiwała siły, spokój i powoli zaczęła się znów robić jędzowata.
- Słucham?? Masz jeszcze coś do powiedzenia?
- Przedstawiłbyś się chociaż – odpowiedziała.
- Nie twoja sprawa, zbierajcie się i do śmigłowca. Wasz samochód zabieramy i dokładnie przeszukamy. Jak znajdziemy coś, czego nie wyjaśnicie, czego racjonalnie i wiarygodnie nie wyjaśnicie, to marny wasz los.
Odwrócił się ruszył w stronę helikoptera, który już nie wisiał nad drogą tylko wylądował na kawałku płaskiego miejsca między wydmami. Monika i jej współtowarzysz stali jeszcze chwilę bez ruchu, wpatrując się w jego plecy i nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. On natomiast odszedł kilka kroków, zatrzymał się i odwrócił, patrząc na nich wzrokiem, w którym wciąż błyszczała złość.
- No, kurwa, trzeba wam specjalne zaproszenie?? Ruszcie dupska i do śmigłowca!!
Monika jednak wciąż stała i tępym wzrokiem patrzyła gdzieś w przestrzeń, gdzieś w pusty-nię, gdzieś w jakieś bliżej nieokreślone miejsce, gdzie – być może, jak znów odżywająca w niej nadzieja jej podpowiadała – był jej ojciec i potrzebował jej pomocy. Kierowca był już w śmigłowcu, a ona ciągle stała bez ruchu, zastanawiając się co robić, a raczej próbując rozpaczliwie znaleźć wyjście z tej sytuacji. Czuła, że za chwilę wpadnie w histerię i całe te długie godziny podróży przez pustynię pójdą na marne, a na to nie mogła pozwolić.
- Ja zostaję – krzyknęła próbując przekrzyczeć ryk silnika helikoptera.
- Mam cię związać czy zastrzelić? – mężczyzna był najwyraźniej już taki wściekły, że z oczu niemal leciały mu błyskawice.
- Nie wiem, rób co chcesz, generale, ja zostaję… I wiesz co… najlepiej by było, jak byś mnie tu w ogóle nie spotkał.
- Albo jesteś nienormalna, albo nie masz pojęcia co się wokół ciebie dzieje, albo i jedno i drugie. Nie rozumiesz, że tu jest wojna? Nie rozumiesz, że tu się strzela i podrzyna gardła? Nie rozumiesz, że to nie jest zabawa dla panienek z dobrych domów, tylko prawdziwa śmierć, a ty jesteś w samym środku tego gówna i, naprawdę, nie mam pojęcia czy nie powinienem cię po prostu zastrzelić?? Nie pojmujesz tego?? Albo natychmiast wsiądziesz do helikoptera, albo, wierz mi, pożału-jesz gorzko chwili, kiedy przyszło ci do durnej głowy przyjechać tutaj. Rozumiesz, że nie mam ani czasu ani ochoty na głupie żarty i naciąganie się z gówniarą, która robi wszystko żeby jeszcze więcej ludzi zginęło?? Rozumiesz, do cholery czy nie??
- Rozumiem! – krzyknęła już niemal rozpaczliwie. – Ale posłuchaj, ja szukam ojca, który zaginął gdzieś na tej waszej zasranej wojnie i mam wiadomości, że może być tu gdzieś w okolicy i potrzebować pomocy! Jak polecę z wami, to szlag trafi wszystkie moje wysiłki, nie mówiąc o wszystkich moich pieniądzach! A on być może gdzieś teraz siedzi w jakimś zapomnianym przez Boga miejscu i czeka na ratunek, rozumiesz?! – jej głos brzmiał jakoś piskliwie i histerycznie.
Mężczyzna sięgnął gdzieś za siebie i nagle zobaczyła, że w dłoni ma jej pistolet. Przeładował go i przyłożył jej do skroni, jednocześnie silnie chwytając ją drugą ręką za ramię. Spojrzał w jej oczy w taki sposób, że pierwszy raz naprawdę się przeraziła.
- Wsiadaj do śmigłowca, bo albo ani ty już nie znajdziesz nikogo, albo nikt nigdy już nie znajdzie ciebie, a twoje zwłoki zwierzęta rozwloką po pustyni, rozumiesz co mówię, czy mam powtórzyć?
Poczuła łzy w oczach. Pierwszy raz odkąd była w tym kraju poczuła, że zaraz się rozpłacze. Wiedziała jednak doskonale, że teraz już nie ma nic więcej do powiedzenia, że następna próba pro-testu jest nie tylko bezsensowna, ale także bardzo niebezpieczna – nie tylko dla niej, ale, co zrozumiała w jednej chwili, dla wielu innych ludzi. Zrezygnowana spuściła głowę i potulnie poszła, a raczej dała się zawlec do helikoptera, który wzniósł się w górę natychmiast kiedy znalazła się w jego wnętrzu. Nic już nie czuła, starała się o niczym nie myśleć, próbowała nie wpaść w rozpacz, była otępiała i załamana. Spojrzała w bok i napotkała oczy mężczyzny, który towarzyszył jej od początku tej szalonej podróży, a którego imienia nawet nie znała. W tych oczach było zrozumienie i próba pocieszenia, te oczy mówiły „wszystko będzie dobrze”, a ona wiedziała, że nie będzie, ale spróbowała uśmiechnąć się do niego i prawie jej się to udało. Wtedy, w tym śmigłowcu lecącym nisko nad pustynią, widziała go po raz ostatni.
Była tak zajęta swoimi myślami, swoimi strachami, swoim rozczarowaniem, że straciła rachubę czasu. Nie miała pojęcia czy lecieli kwadrans czy pół godziny, czy trzy kwadranse… Było niewygodnie i przeraźliwie głośno, ale nie zwracała na to uwagi, podobnie jak na otaczających ją, uzbrojonych po zęby żołnierzy. Błądziła wzrokiem po umykającym pod nimi piaskiem, czerwieniejącym już w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Rozpaczliwie szukała w głowie jakiegoś pomysłu, jakiegoś sposobu na to, by ta szaleńcza eskapada nie zakończyła się kompletną porażką, ale nie znalazła ani rozwiązania, ani nawet jakiejkolwiek do niego prowadzącej drogi. Wszystko wydawało jej się tak nieskończenie skomplikowane, tak bardzo niemożliwe, tak okropnie złe i podłe… Niczego nie rozumiała, niczego nie była w stanie przewidzieć, niczego już też od nikogo nie oczekiwała. Kiedy więc wylądowali, bez oporu dała się wyprowadzić, a raczej wypchnąć z helikoptera.
- On razem z tamtymi – usłyszała obok siebie komendę po polsku, wydawaną głosem nie znoszącym sprzeciwu, w którym rozpoznała głos człowieka, którego zdążyła już najpierw uznać za zbawcę, a potem śmiertelnie znienawidzić. – I pilnować, żeby nie gadali między sobą. Jak zaczną się komunikować, to od razu interweniować. A ona do mnie.
Jeden z żołnierzy pchnął ją w plecy, ale nie zrobił tego jakoś brutalnie, raczej szturchnął ją lekko, wskazując kierunek drogi. Rozejrzała się dopiero teraz. Był już wieczór i mrok powoli wypełzał z pustyni, w środku której wciąż się znajdowali. W tym gęstniejącym powoli mroku dostrzegła kilka dużych namiotów w kolorze piasku pustynnego, drugi śmigłowiec stojący po drugiej stronie obozu, dwa opancerzone transportery, kilka skrzyń ułożonych w sterty i przykrytych brezentową płachtą w takim samym kolorze co namioty. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi w mundurach, każdy w hełmie, każdy z bronią gotową do natychmiastowego użycia. To co rzuciło się jej w oczy, to zachowanie żołnierzy. Żaden z nich nie robił najwyraźniej niczego przypadkowego. Nie kręcili się bez sensu po obozie, ale każdy z nich najwyraźniej miał swoje zadanie i to zadanie wypełniał tak, jak by od tego zależało życie jego i jego kolegów. Zauważyła jeszcze coś i to było dla niej kolejną rzeczą niezwykła. Otóż w jej głowie istniał obraz wojska, które składa się z ludzi, z których każdy ma swój stopień i to jest najważniejsza rzecz, jaka w wojsku istnieje. Tu natomiast ani nikt nikomu nie salutował, ani nikt przed nikim nie stawał na baczność… Natomiast człowiek, który ją tu przywiózł, którego imienia i stopnia nie znała, a którego w myślach nazwała sobie kapitanem (sama nie miała po-jęcia dlaczego), był chyba kimś wyjątkowym, bo na jego widok wszyscy zachowywali się tak samo – spojrzenia były pełne grozy i szacunku jednocześnie, a każdy mijany żołnierz robił dokładnie taki sam, ledwie zauważalny gest głową – lekkie uniesienie z głębokim spojrzeniem w oczy. Początkowo tego nie rozumiała, ale po chwili dotarło do niej, że to gest mówiący „miło cię widzieć”, albo „fajnie że jesteś”, albo „wreszcie”, ale równie dobrze „niewiarygodne, że żyjesz, sukinsynu”.
Podeszli do stojącego w środku obozu, nieco mniejszego od innych namiotu. Zatrzymali się na chwilę, mężczyzna gestem głowy odprawił żołnierza, który eskortował ich dotąd i spojrzał na zegarek. Zachowywał się tak, jakby na coś czekał. I tak rzeczywiście było – po kilku chwilach rozległ najpierw cichy, a potem coraz głośniejszy i wyraźniejszy warkot silnika i zza wydm, z mroku zapada-jącej powoli nocy wytoczył się jeszcze jeden opancerzony transporter. Dopiero wtedy jej głowa zaczęła pracować i pamięć wyświetliła to, co wcześniej zarejestrowała, ale dotąd jakoś tego nie analizowała – tuż po oderwaniu się helikoptera od ziemi, na drogę wyjechał ten właśnie transporter i do niego żołnierze zapakowali rebeliantów. Monika przypomniała sobie, że w śmigłowcu przecież ich nie było. Teraz wysypali się z maszyny, dołączył do nich jej kierowca i wszyscy usiedli na piasku, wciąż ręce mając skrępowane na plecach.
- Właź do namiotu – usłyszała i posłusznie weszła do środka.
Wewnątrz było całkiem ciemno, ale po chwili mrok rozświetlił się małą elektryczną lampą stojącą na małym stoliku, zawalonym stertami papierów, map i innymi, zupełnie nie znanymi jej z przeznaczenia przedmiotami. Oprócz tego było tam jeszcze polowe łóżko, spora skrzynia, składane krzesełko z brezentowym oparciem i nic więcej.
- Siadaj – rzucił jej rozkazującym tonem, wskazując głową na krzesło.
Usiadła, a on pochylił się nad stołem i długo bez słowa wpatrywał się w mapy. Jednocześnie, nie odrywając wzroku od papierów, zdjął z głowy kraciastą chustę i dopiero teraz mogła mu się przyjrzeć. Mógł mieć może 40 lat, może mniej, może więcej… Miał ciemne oczy, a twarz była smagła, ale Monika w marnym świetle nie była w stanie stwierdzić czy jest po prostu ogorzały od słońca i wiatru, czy ma taką karnację. Ciemne, siwiejące bardzo delikatnie na skroniach włosy miał króciutko przystrzyżone i kiedy zdjął chustkę, przeczesał je palcami, jakby wytrzepując z nich piach pustyni.
- Mów – rzucił w jej stronę takim tonem, że nie śmiała zaprotestować, nie wiedziała tylko co chce wiedzieć.
- Ale co..?
- Wszystko. Skąd się tu wzięłaś, po co, kim jest twój towarzysz, z kim się kontaktowałaś, kto wie, że tu jesteś. I weź pod uwagę, że chcę znać jak najwięcej szczegółów, ale czasu zbyt wiele nie mam. Więc jeśli zaczniesz kręcić, to doprowadzisz mnie do szału, a tego, wierz mi, nie chcesz…
Monika skupiła się i w kilkunastu zdaniach opowiedziała wszystko co chciał wiedzieć. Starała się mówić krótkimi zdaniami, zdaniami pełnymi treści, a nie niepotrzebnych słów. Zajęło jej to kilka, może kilkanaście minut. Mówiła rzeczowym tonem, spokojnym głosem, starała się dostosować do sytuacji, nie robić większych problemów niż już sprawiła, większych kłopotów niż już miała.
- Skąd znasz arabski? –zapytał kiedy skończyła.
- Studiowałam równolegle geografię i arabistykę.
- O proszę… Panienka z dobrego, bogatego domu…
- Bzdura. Mam… miałam opiekuna, który mi pomógł we wszystkim.
- Opiekuna, powiadasz…
- To nie to co masz na myśli. Nie jest moim ojcem, ale tak go traktuję, rozumiesz?
- Powiedzmy… Ten twój kierowca… kto to jest i skąd go wzięłaś? Z kim się kontaktuje, z kim po drodze rozmawiał?
- Z nikim. Przywiózł mnie aż tu. To dobry człowiek, wiele mu zawdzięczam. Nie rób mu krzywdy.
- Wiele zależy od ciebie i tego co mi o nim powiesz.
- Nic o nim nie wiem, ale wiem, że bez niego bym sobie nie poradziła.
- No właśnie. Nic o nim nie wiesz, a chcesz, żebym go potraktował wyjątkowo… Posłuchaj – pochylił się i oparł rękami o stół, spoglądając jej głęboko w oczy. – Wszyscy ci ludzie pojadą do Bagdadu w ciągu najbliższych kilku godzin, twój kierowca też. Trafią do więzienia dla rebeliantów i bardzo im oboje musimy z tego powodu współczuć, jeśli wiesz co mam na myśli. Nie mam podstaw, żeby potraktować go inaczej niż pozostałych, rozumiesz?
- Rozumiem. Jak masz na imię?
- Nie twój interes.
- Ale jakoś muszę się do ciebie zwracać…
- Nie musisz, musisz tylko odpowiadać na pytania.
- No to odpowiadam… Nie wiem co zrobisz, ale zrób coś, żeby mu się nie stała krzywda… proszę… I jeszcze jedno, jeszcze jedna prośba. Dam ci numer telefonu do Polski. Zawiadom proszę gdzie jestem i co się ze mną dzieje…
- Popatrz na mnie – pochylił się jeszcze bardziej, tak, że niemal dotknął czołem jej czoła. – Widzisz mnie?
- Widzę..
- Otóż jesteś w błędzie… Nie możesz mnie widzieć, bo mnie tu nie ma, rozumiesz? Nie ma mnie tu, bo mnie tu być nie może, pojmujesz? Więc żadne telefony do kogokolwiek nie wchodzą w rachubę. A już zwłaszcza do kraju. Nie ma tu ani mnie, ani tych ludzi, których widziałaś, ani transporterów, ani tym bardziej śmigłowców. Czy wyrażam się dość jasno?
Wyrażał się bardzo jasno i precyzyjnie. Monika doskonale rozumiała, że sytuacja powoli stawała się krytyczna. Zdawała sobie sprawę jak głęboko weszła w kłopoty i jak bardzo ciężko będzie teraz się z tego wyplątać.
- Co teraz ze mną będzie? I z moim kierowcą? – wciąż miała nadzieję, że chociaż jemu uda się jej pomóc.
- Wiesz co? Najchętniej to bym cię związał i zostawił na pustyni. I, w zależności od dobrego lub złego humoru, albo zastrzelił albo nie… Domyślasz się zapewne, że lepiej by było, abym zrobił to pierwsze – wyprostował się i ciężko westchnął. – Posłuchaj. Przyjechałem do tego kraju rok temu. Sam. Mój oddział był tu dwa miesiące wcześniej, tu, na pustyni. Przez dwa miesiące szukałem kontaktów. Przez następne dwa szukałem ludzi. W końcu nazbierałem bandę rzezimieszków z Bagdadu, którym nie podobało się nowe państwo. Jeden z nich miał znajomego, który miał znajomego, który miał kontakty wśród rebeliantów. Miałem za zadanie przeniknąć do nich i stać się jednym z nich, jako człowiek z zachodu, który ideologicznie dał się przerobić, a potem uprowadzić bardzo ważnego człowieka, odpowiedzialnego za kilka zamachów. Przez pół roku krążyliśmy po pustyni, szukając okazji, żeby nie dotrzeć do nich z pustymi rękami. Chciałem najpierw otoczyć się złą sławą dowódcy oddziału, który nęka wojsko i cało uchodzi z każdej zasadzki. Mój oddział robił zasadzki na mnie, a ja na niego z grupką tych bandziorów. Ja cało uchodziłem z każdej, a mój oddział panicznie uciekał przed moimi atakami. Bawiliśmy się w kotka i w myszkę i wszystko było na najlepszej drodze, dopóki nie pojawiłaś się ty i nie zepsułaś wszystkiego, nad czym pracowałem prawie rok. I wy-obrażasz sobie, że teraz grzecznie odstawię cię do twojego hoteliku i zapomnę o piachu, skorpio-nach i smrodzie, tak? I wyobrażasz sobie, że jednego zasranego Irakijczyka potraktuję inaczej niż pozostałych zasranych Irakijczyków, bo ty mnie słodko o to prosisz, tak? Otóż nie. Nie zrobię tego, bo są sprawy ważne i ważniejsze. Jedno co mnie powstrzymuje przed rozszarpaniem cię na strzępy, to fakt, że twój ojciec był żołnierzem jak ja i zginął gdzieś marnie w tym przeklętym kraju…
- Nie wiem czy zginął…
- Zamknij się..
Przerwał, bo do namiotu wszedł żołnierz.
- Panie pułkowniku… – odezwał się cicho i podał mu jakąś kartkę – to chyba ważne.
Wziął ją do ręki i czytał. Żołnierz stał chwilę, jakby czekał na jakąś decyzję. Po chwili podniósł na nią wzrok, a w oczach miał coś takiego, co najpierw ją przeraziło, a potem nagle, niespodziewanie dla niej samej, jakoś dziwnie zafascynowało. Nie był to wzrok bestii, był to wzrok zmęczonego mężczyzny, który sądził dotąd, że nic nie jest w stanie go zaskoczyć, a jednak stało się inaczej.
- Dzięki, możesz odejść – zwrócił się do żołnierza. – I przekaż szefowi, że do rana odpoczywamy, ale warty podwojone i uruchomić czujniki ruchu wokół obozu.
- Tak jest! I… dobrze pana widzieć, pułkowniku, w dobrym zdrowiu i jednym kawałku…
- Spadaj i się nie roztkliwiaj! Mam cię może jeszcze, kurwa, przytulić, co?! Już cię niema!
- Tak jest! – żołnierz odwrócił się na pięcie i zniknął.
Pułkownik spojrzał na Monikę znów dziwnym wzrokiem. Przez chwilę krążył po namiocie niczym dziki zwierz w klatce. W końcu zatrzymał się, wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił kartkę, którą miał w ręce. Patrzył jak płonie, kiedy całkiem się spaliła, rzucił popiół z niej na ziemię.
- Palisz?
- Paliłam, ale dawno skończyły mi się papierosy.
- Ja nie paliłem od pół roku i pewnie już nie powinienem… Ale dzisiaj sobie pozwolę – wyjął ze stojącej obok polowego łóżka skrzyni paczkę papierosów, zapalił i rzucił na stolik w jej stronę razem z zapalniczką. Zaciągnął się mocno i znów popatrzył na nią dziwnie. – Ja nie wiem… Czy ciebie diabli nadali, czy wręcz przeciwnie… Masz szansę się zrehabilitować za swoją bezgraniczną głupotę, ale ostrzegam, to bardzo niebezpieczne… Chociaż… Sam nie wiem czy jest dla ciebie coś bardziej niebezpiecznego niż wpadnięcie w moje łapy…
- Co mam zrobić? – była gotowa na wszystko i ręce jej drżały, kiedy zapalała papierosa. Sama nie wiedziała czy z emocji czy ze zmęczenia.
- Pomału… Wszystko ci wytłumaczę, ale rano. Teraz dostaniesz coś do jedzenia i pójdziesz spać. Będziesz spała w moim namiocie, na moim łóżku. Pościeli nie ma, na piżamkę w kotki też nie licz. A jeśli wyściubisz nos poza namiot bez pozwolenia, to osobiście urwę ci głowę, jasne?
Bez słowa pokiwała głową. Nagle poczuła wielkie zmęczenie. Godziny bez snu, godziny w ciągłym napięciu, brak normalnego jedzenia, a teraz jeszcze jego słowa o spaniu w jego łóżku… To wszystko sprawiło, że jej ciało gwałtownie zaczęło się dopominać odpoczynku. Pułkownik wyjął ze skrzyni suchary i jakąś konserwę. Jednym ruchem otworzył puszkę i wbił wielki wojskowy nóż w mięso.
- Jedz i idź spać. O świcie pobudka.
- A ty gdzie będziesz spał?
- Nie twój interes.
- Tylko pytam… Dziękuję…
Nie odpowiedział. Odwrócił się i wyszedł z namiotu. Kiedy wzięła do ust pierwszy kawałek mięsa, wykrojony z konserwy ogromnym bagnetem, kiedy zagryzła to wojskowym sucharem i popiła łykiem zimnej wody, odniosła wrażenie, że nigdy w życiu nie jadła niczego równie smacznego. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że to wynik zmęczenia i długiego braku normalnego pożywienia – normalnego, w znaczeniu tego, do jakiego była przyzwyczajona – ale nie zważała na to i delektowała się smakiem konserwowanej wołowiny (albo wieprzowiny, nie miała pojęcia, ale było to bez znaczenia) i twardego pieczywa. Zjadła wszystko co było, wstała i usiadła na polowym łóżku. Nie wiedziała za bardzo co powinna jeszcze zrobić, aż w końcu stwierdziła, że niczego nie wymyśli i położyła się. Zasnęła natychmiast.
To była zła noc. Noc pełna złych snów, noc pełna koszmarnych strachów, które pod jej zamkniętymi powiekami dwoiły się i troiły. Sen sprowadził odpoczynek na jej zmęczone ciało, ale nie uleczył jej umęczonej świadomości. Rzucała się po polowym łóżku, jej ciało miotało się we wszystkie strony i ktoś stojący z boku mógłby przypuszczać, że nie odpoczywa, a cierpi niewyobrażalne tortury. W końcu, w środku nocy, zerwała się z krzykiem przerażenia i szeroko otwartymi oczami, nie wiedząc ani gdzie jest, ani co się z nią dzieje. Nie zauważyła też początkowo, że jej krzyk zbudził śpiącego na rozłożonym na ziemi kocu pułkownika i że stoi on teraz nad nią z pistoletem przystawionym do jej głowy i wściekłym wyrazem oczu.
- Przepraszam, miałam złe sny – powiedziała cicho, kiedy już się zorientowała gdzie jest i co się wokół niej dzieje.
- Widzę. Ogarnij się, bo ani ty nie odpoczniesz, ani nikt w obozie.
- Przepraszam…
- Przestań przepraszać, tylko śpij. Masz jeszcze dobre dwie godziny odpoczynku. Wykorzystaj to, bo nie wiadomo kiedy następna okazja.
Bez słowa na powrót położyła się i spod przymkniętych powiek jeszcze kilka sekund patrzyła jak chowa broń i z powrotem kładzie się na kocu. Tym razem zasnęła twardo, snem bez snów, snem, który wydawał się być czymś na kształt wyłączenia jej ze świata, jakby ktoś po prostu wykręcił z niej bezpieczniki i pozostawił ją niczym przepracowaną maszynę do wystygnięcia. Na czas tego snu świat przestał istnieć, ludzie przestali być źli, pustynia przestała być piekłem, upał i wszędobylski pył przestały zaprzątać każdą myśl. Przez moment tylko, tuż przed zapadnięciem się w ową nicość ciemności głębokiego snu, zanim jeszcze czarny mrok ogarnął ją ze wszystkich stron, przez ułamek sekundy wydawało jej się, że widzi czyjąś twarz – zatroskaną i smutną, pełną bólu i beznadziei. Nie rozpoznała rysów tej twarzy, ale wiedziała, była przekonana, że zna te dobre oczy, które nawet nie próbują kryć rozpaczy i błagania o pomoc, a jednocześnie nie życzą sobie pomocy czyjejkolwiek i jakiejkolwiek. I trwało to maleńką cząstkę chwili, ale Monika wiedziała, że nie da się pomylić oczu Krzysztofa z żadnymi innymi na świecie. A potem było już tylko nic.
Zbudził ją chłód pustynnego poranka na policzku. Otworzyła oczy nie ruszając się i nie podnosząc głowy. Przez długą chwilę patrzyła bez myśli w stronę światła wpadającego przez wejście do namiotu. Spróbowała przypomnieć sobie gdzie jest i co wydarzyło się poprzedniego dnia. Odgłosy pokrzykiwań dobiegające z zewnątrz, metaliczny szczęk szykowanej broni i warkot silników szybko uświadomiły jej miejsce i stan. Podniosła głowę i zobaczyła, że jest przykryta kocem i właśnie z tego powodu rześkość czuła tylko na policzku. Pomyślała z wdzięcznością o człowieku, który ją przykrył w czasie snu i wiedziała doskonale kto to był. Zresztą minęło ledwie kilka minut, kiedy pułkownik wszedł do namiotu.
- Wstawaj, śpiąca królewno. Czas leci, ogarnij się i zjedz, a potem pogadamy – postawił na stole kubek z parującym napojem i, jak poprzedniego wieczoru, suchary i konserwę.
- Tak, już wstaję – odpowiedziała cicho, wciąż się nie ruszając.
- No to rusz tyłek. Nie będziemy na ciebie czekać w nieskończoność – warknął i znów wyszedł na zewnątrz.
Powoli podniosła się, czując, jak jej ciało powoli wydobywa się z odrętwienia, jak powoli wchodzą w nie siły, jak nieodwracalnie sen odbiega w nierzeczywistość. Wstała i pomyślała o lustrze. Z jednej strony bardzo chciała by ono było, aby mogła doprowadzić się do porządku, a z drugiej była wdzięczna losowi, że nie musi widzieć siebie w takim stanie, w jakim – jak się domyślała – musiał aktualnie być. Usiadła do stolika, zjadła i wypiła – całkiem niezłą, jak na te warunki, tylko okropnie słodką – kawę. Wstała i podeszła do wyjścia z namiotu. Rozchyliła poły brezentu, wyszła i natychmiast tego pożałowała. Usłyszała tylko szczęk przeładowywanej broni i poczuła zimny dotyk lufy karabinu przy swojej skroni.
- Pułkownik zabronił wychodzić – usłyszała cichy głos tuż obok swojego ucha. – Kazał mi cię zastrzelić, jeśli nie posłuchasz, więc lepiej wróć do namiotu i czekaj na swoją kolej. Tu nie ma żartów.
Potulnie wycofała się z powrotem do środka i usiadła na brzegu łóżka. Była zła. Zła na siebie, że bezmyślnie zachowała się jak gówniara, ale też zła na pułkownika, że on sam jak gówniarę ją traktuje. Owszem, miała świadomość sytuacji, wiedział, że to wojna, że tu się słucha rozkazów, ale też jej kobieca duma, a może zwykła ludzka natura spowodowały, że – skoro kazał wstawać – to może się też i w miarę swobodnie zachowywać. Po chwili jednak rozsądek wygrał z emocjami i westchnąwszy głęboko, czekała cierpliwie na to, co będzie się działo dalej. Po kilku minutach pułkownik wszedł do namiotu i wydawał o się, że nie zwraca na nią uwagi, jakby w ogóle jej tam nie było, a raczej jakby była jednym ze sprzętów, który – co oczywiste – po prostu tam stał. Pochylił się nad mapami rozłożonymi na stole i w milczeniu dłuższą chwilę im się przyglądał.
- Jeśli jeszcze raz mnie nie posłuchasz, to cię zwiążę – powiedział w końcu nie podnosząc głowy, jakby mówił do siebie. – Tutaj ja wydaję rozkazy i tutaj moich rozkazów się słucha.
- Przepraszam, zapomniałam, że miałam nie wychodzić.
- Nie przepraszaj ciągle, tylko zanim coś zrobisz to pomyśl – wciąż nie podnosił wzroku. – Ile razy mam ci powtarzać, ze tu jest wojna, a nie paintball?
Ciąg dalszy nastąpi.....
Jacek Piecuch