Odcinek dwunasty MIRAŻE - Jacek Piecuch
03-06-2019r.

XVI

          - Więc żyłaś, a jednocześnie nie istniałaś – Krzysztof powiedział to cichym głosem, w którym wyraźnie słychać było zatroskanie. – I mogłem czekać latami, pewien, że przepadłaś na zawsze… 
  
          - Właśnie dokładnie tak – odpowiedziała Monika. – Cieszę się, ze tak to rozumiesz, że rozumiesz co się we mnie kotłowało. Nie martwiłam się o siebie, bo w pewnym momencie zrozumiałam, że jakimś niezrozumiałym ciągiem zbiegów okoliczności wciąż żyję i, mimo ran, jeszcze jakiś czas pożyję. Martwiłam się o ciebie i o to, że czujesz nie tylko rozpacz, ale też, a może przede wszystkim, zawód.
 
          - Zawód? – powiedział zdziwionym tonem. – Zawód? Nie, nie czułem zawodu. Wiedziałem przez te wszystkie lata, czułem to całym sobą, że nie byłabyś w stanie mnie zawieść. Rozpacz? Tak, rozpacz to był mój chleb powszedni. Zżyłem się z nią i w pewnym momencie nawet pogodziłem. Była dla mnie jak siostra, która, choć podła i straszna, jednak jest mi bliska… 

          - Wiem… wiedziałam o tym… I było mi z tym bardzo ciężko… Najgorsza była bezsilność, taka wszechogarniająca bezsilność… Powoli dochodziłam do sił, rany zaczynały się goić… Ten lekarz, który tam pracował opiekował się mną jak mógł, choć nie bardzo miał jak, bo brakowało mu w zasadzie wszystkiego. Na szczęście była silna i jakoś walczyłam… Mijały dni, tygodnie… Komendant prawie codziennie przychodził i próbował wyciągać ze mnie jakieś szczegóły, o których był przekonany, że wiem… A ja walczyłam z nim i przekonywałam go, że jestem nic nie znaczącym pionkiem w rozgrywkach wojennych, że znalazłam się tam przypadkiem… Aż któregoś dnia…

          Przerwała na chwilę, jakby to co miała powiedzieć było albo bardzo ważne, albo bardzo bolesne. Jej brązowe oczy zapaliły się blaskiem, jakiego dotąd Krzysztof w nich nie widział. To był blask, który próbował przeczytać, ale który był dla niego tajemnicą. Blask, który zarazem przerażał, ale też i w jakiś niezrozumiały sposób wlewał nadzieję, bo przecież była tu, naprzeciw niego, mówiła i z jakiegoś powodu, dzięki czemuś musiała stamtąd wrócić. Patrzył w te oczy i starał się, pierwej zanim coś powie, odgadnąć wydarzenia, ludzi, okoliczności… Nie odczytał niczego, poza światłem, które nie było światłem, tylko oślepieniem i już wiedział, że to co powie będzie jeszcze smutniejsze niż to co mówiła do tej pory.

           - Przyszedł do mnie komendant i od razu widziałam, że coś się zmieniło. Miał wyraz twarzy, który mówił wyraźnie, że ten dzień będzie inny. Wprawdzie, jak zawsze, starał się zachować kamienny wyraz twarzy człowieka, który ma wszystko pod kontrolą, ale kiepsko mu to wychodziło. Przez ten czas kiedy tam byłam poznałam go trochę i nawet w pewnym sensie polubiłam. Nie był złym człowiekiem, był po prostu żołnierzem, który miał obowiązki i przełożonych i, co chyba najważniejsze, procedury.

          - Procedury są najważniejsze w każdej armii – wtrącił się Wojciech. – Czasami ważniejsze od zdrowego rozsądku, choć nikt nie chce tego otwarcie przyznać. Ale wojsko to wojsko, czasem wydaje się, że to wszystko nie ma sensu, a potem okazuje się, że procedury ratują życie…

          - No właśnie on cały czas robił wrażenie, jakby tak właśnie miało być. Miał zadania i rozkazy, które były oparte na procedurach i czasami wydawało mi się, że woli okazać się głupcem, który ich przestrzega, niż człowiekiem, który ma uczucia, ale omija jakieś zasady ważne z punktu widzenia jego przełożonych. Po prostu żołnierz, który wykonuje to, co mu każą w taki sposób jak od niego oczekują. W pewnym sensie nawet mi to imponowało, ale czasami po prostu złościło…
 
          - Skoro cię złościło, to najlepszy dowód, że dochodziłaś do siebie – Krzysztof spróbował drobnego żartu.

           - To prawda. Powoli, bardzo powoli wracałam do zdrowia i sił. Pozwalali mi nawet od czasu do czasu wyjść z sali i pospacerować po korytarzu w towarzystwie uzbrojonego żołnierza – uśmiechnęła się. – A tego dnia od rana wręcz czułam się naprawdę bardzo dobrze, jakby organizm sam przewidywał i sam postanowił, że, skoro nadchodzą nowe wyzwania, to muszą nadejść także nowe siły…

          Spojrzała na Krzysztofa jakoś szczególnie, jakoś wyjątkowo ciepło i smutno jednocześnie. W spojrzeniu miała coś, co znał doskonale, coś, co wyryte w jego pamięci było jednym z tych wspomnień, które tkwiły w nim niezmiennie od wielu lat. Nie mógł tego sprecyzować, ale widział w jej oczach, że to coś wyjątkowego.

          - Pamiętasz jak pierwszy raz powiedziałeś do mnie „misiu”? – zapytała wpatrując się w niego. – Wtedy w parku za domem dziecka, na ławce.

          - Pamiętam. Poprosiłaś, żebym jeszcze raz tak powiedział i przytulił cię.

          - Właśnie. I tego dnia od rana kołatało mi to w głowie. Nie wiedziałam z jakiego powodu, ale coś mi mówiło, że potrzebuję nowych sił, nowej mocy jakiejś… a wtedy właśnie, kiedy mnie przytuliłeś i powtórzyłeś to „misiu”, to wstąpiła we mnie nie tylko nadzieja, nie tylko wiara, że nie wszystko w moim życiu będzie do dupy, ale też właśnie nowe siły do nowych wyzwań. I właśnie tego dnia, od rana czułam z jednej strony jakąś dziwną nową energię w środku, w sobie, a z drugiej strony tak bardzo potrzebowałam wtedy ciebie i twoich ramion, które mnie przytulały za każdym razem, kiedy brakowało mi pomysłów na życie, kiedy brakowało mi sił, kiedy miałam jakikolwiek smutek…

          - Nie było mnie przy tobie, kiedy potrzebowałaś mnie najbardziej – Krzysztof powiedział to z wielkim smutkiem w głosie i w oczach, jakby obwiniał siebie o to, że tak się stało.

          - Nie mogło cię tam być – wtrącił się Wojciech – i dobrze, że cię nie było. Musiała być sama i sama przez to wszystko przebrnąć.

          - Nie powinienem był jej pozwolić na ten wyjazd…

          - Widzisz… – Wojciech zawahał się na moment – z mojego punktu widzenia wygląda to trochę inaczej…

           - Zapewne… Masz rację, głupio to powiedziałem – Krzysztof westchnął – ale z mojej strony… też powinieneś to zrozumieć…

           - Rozumiem. Nawet nie wiesz jak dobrze cię rozumiem. Opisałem ci w kilku słowach piekło, ale słowa niczego nie są w stanie oddać… Piekło, które było na zewnątrz jest niczym w porównaniu z piekłem w tobie… Też zapewne to czułeś, mówiłeś o tym… Każdy ma swoje piekło, które w nim w środku siedzi… na swój sposób…

             - Pewnie to twoje piekło jest nieporównywalne z moim…

           - Nie masz racji. Ty miałeś piekło rozpaczy i straty, ja miałem piekło niezrozumienia i fizycznego cierpienia. Każde piekło jest potworne na swój sposób i każdy w swoim piekle cierpi swoje katusze…

            - A moje piekło – wtrąciła Monika – zaczęło się całkiem niepozornie, wręcz wydawało mi się, że z piekła zaczynam się wygrzebywać i powoli wracać do normalności. Gdybym wiedziała wtedy, że tak naprawdę piekło jest dopiero przede mną…

          Zamilkła jakby zbierając się w sobie, a obaj mężczyźni nie przerywali tej ciszy, która nastała, wiedząc, że jej opowieść potoczy się dalej, tylko musi na chwilę zapanować nad emocjami.

          - Komendant przyszedł do mnie tuż przed południem. Przyniósł mi ubranie… moje ciuchy, wyprane i trochę połatane… Kazał mi się ubrać i powiedział, że czeka na korytarzu. Ucieszyłam się, bo to mogło oznaczać, że lekarz stwierdził, że mogę ruszyć w drogę, a i sam komendant pewnie miał wobec mnie jakieś plany, które mogły zakończyć moje podróżowanie po tym kraju. Szybko się ogarnęłam i wyszłam z sali. Czułam się dobrze. Mocna i zdrowa, choć czasem odczuwałam jeszcze ból, ale był to ból do zniesienia. Czasem silniejszy, czasem słabszy… do zniesienia – uśmiechnęła się trochę smutno. – Komendant czekał na korytarzu, nie było już pilnującego mnie dzień i noc żołnierza, nie było lekarza, który jeszcze dwie godziny wcześniej zachowywał się tak jak codziennie… Widziałam otwarte drzwi na zewnątrz, za którymi wyraźnie działo się coś niezwykłego. Skinął na mnie głową i poszłam za nim. Wyszliśmy na zewnątrz i dopiero wtedy pierwszy raz zobaczyłam gdzie jestem, bo dotąd mogłam tylko popatrzeć przez małe, zakratowane okno, przez które widziałam pustynię aż po horyzont. Teraz zobaczyłam kilka budynków, trochę namiotów… A między tym wszystkim było dużo ruchu, kręcili się ludzie w mundurach, jeździły samochody… Wyglądało to tak, jakby wszyscy starali się, aby to miejsce po prostu przestało istnieć. Komendant ruszył przez plac w stronę budynku, znajdującego się po jego przeciwnej stroni, a ja poszłam za nim… wiecie… to kolejny człowiek, z którym zetknął mnie los, a którego imienia nawet nie poznałam…

          Jej uśmiech był jakiś zamyślony, jakby w pamięci liczyła ludzi, których spotkała, jakby sprawdzała, czy jest w stanie przypomnieć sobie wszystkie twarze, wszystkie rysy, wszystkie charakterystyczne szczegóły… Wszystkie sytuacje związane z każdym z nich z osobna…

          - Weszliśmy do budynku, do pomieszczenia, które pewnie było jego… nie wiem… gabinetem? Nie bardzo pamiętam szczegóły jego wnętrza, tylko tyle, że było tam raczej ciemno, że okna były pozasłaniane grubą materią, a w powietrzu unosił się zapach dymu papierosowego. Usiadł za biurkiem i wskazał mi miejsce po jego drugiej stronie.

     XVII

          Komendant wyglądał na zafrasowanego, jakby miał jej wiele do powiedzenia, tylko nie bardzo wiedział od czego zacząć. Robił wrażenie jeszcze bardziej zmęczonego niż zwykle. Jak człowiek, który zrobił wszystko co mu kazano, może nawet jeszcze więcej, a teraz czeka na zasłużony odpoczynek.

           - Wszystko się zmienia – zaczął jakby z wahaniem – wszystko… Nic nie jest stabilne tak, jak byśmy tego chcieli…

          - To bardzo głębokie stwierdzenie – Monika siliła się na złośliwość, choć wewnątrz drżała z niepokoju i emocji. – A co to oznacza w tym konkretnym momencie?

           - W tym konkretnym momencie.. mam kilka informacji dla ciebie. Od tego zaczniemy, a potem przejdziemy do tego co się zmienia w twojej sytuacji i… w mojej też…

          Zabrzmiało to trochę złowieszczo, ale Monika wtedy nie zwróciła na to uwagi. Dopiero po długim czasie przypomniała sobie, że ton jego głosu zwiastował coś, coś wręcz wieszczył i powinien u niej wywołać reakcję obronną. 

          - Zatem zamieniam się w słuch – powiedziała z uśmiechem, który wywołał na jego twarzy wyraz… zaniepokojenia..? smutku..?

          - Likwidujemy to miejsce – wciąż używał określenia „to miejsce”, nigdy nie użył słowa „baza”, „miasteczko” czy jakiegokolwiek innego, zawsze było tylko „to miejsce”, jakby było ono tak tajemne, że starał się je zachować w sekrecie nawet przed samym sobą. – W ciągu kilku godzin przestanie ono istnieć o tyle, że nie będzie tu żywej duszy, choć budynki pewnie zostaną, bo ich zburzenie spowodowałoby pewnie zbyt dużo hałasu… Przenosimy się kilkanaście kilometrów stąd, nasza misja jest zakończona, jesteśmy tu już niepotrzebni …
– zabrzmiało to jakoś smutno, jakby z zawodem – Tak zdecydowano i tak się stanie.

           - A co ze mną?

          - Pojedziesz z nami i przekażę cię gdzie trzeba wraz z całą dokumentacją, czyli z moim raportem i protokołami przesłuchań. Nie ode mnie już zależy co będzie z tobą dalej.
 
           - Rozumiem… Czyli moje wysiłki okazały się daremne…

           - Tego nie powiedziałem… tego nie powiedziałem – powtórzył to dwa razy, jakby zastanawiając się jak powiedzieć jej resztę tego co miał do powiedzenia.

          - Co to znaczy? – głos jej zadrżał.
 
          - To znaczy, że tam gdzie się przenosimy jest ktoś, kto w pewnym stopniu odpowiada twoim opowieściom. Wiem o tym od człowieka, który przybył tu z rozkazami o likwidacji i całkiem przypadkiem mi to powiedział. Wojsko zabrało go ze wsi, w której byłaś i, ponieważ nie wiedzą kim jest i skąd się wziął, to wciąż go trzymają ze statusem człowieka internowanego, jeśli wiesz o czym mówię. Ja osobiście uważam, że wreszcie możesz się na coś przydać, o ile będziesz w stanie go rozpoznać… Bo jeśli to jednak jest ktoś inny, to dalej będziesz do niczego nie potrzebna.

          - No… to nie było zbyt miłe – nadal usiłowała grać swoją rolę, choć to co usłyszała wywołało w niej drżenie całego ciała.

           - I nie miało być – komendant również starał się być nieustannie twardy.

          - Co będzie jeśli to on? I jeśli to nie on? Co ze mną?

          - Nie wiem, to już nie moja sprawa. Przekażę sprawę wyżej, moi przełożeni zadecydują. Ale to jeszcze nie wszystko co chciałem ci powiedzieć – zapalił papierosa i mocno zaciągnął się dymem. – Tu chyba wolno mi palić, prawda? – wyczuła złośliwość w jego głosie.

          - A mogę ja też? – zapytała Monika. Bez słowa podsunął jej paczkę z papierosami. Poczuła zawrót głowy i pomyślała, że nie powinna palić, zwłaszcza, że jeszcze nie całkiem przecież wróciła do zdrowia. Niemniej ten pierwszy od miesięcy papieros sprawił jej przyjemność.

          - Terroryści, czy jak to wy, Europejczycy ich nazywacie, rebelianci, przegrupowują swoje siły. Chodzą słuchy, że zamierzają utworzyć jakieś swoje nowe państwo, jakieś państwo islamskie czy jakoś tak. Podobno na części Iraku i Syrii już organizują swoje oddziały i wkrótce ogłoszą powstanie tego dziwnego tworu… To wielkie niebezpieczeństwo – przerwał na chwilę i wyraźnie widziała zatroskanie w jego oczach. – Ja nie jestem strategiem, jestem zwykłym żołnierzem… Ale przeczuwam wielkie zagrożenie… nie tylko dla mojego kraju…

          - Też chyba jest pan muzułmaninem, prawda?
 
          - Jestem. Ale Allach ma swoje sposoby na przyciągnięcie do siebie niewiernych, nie trzeba robić tego siłą. Kiedy przyjdzie pora, wtedy wszyscy uwierzą, że Allach jest prawdziwym Bogiem, a Mahomet jego prorokiem – powiedział to tonem wiernego wyznawcy. – A to co planują terroryści jest złem. Oni chcą wprowadzić islam siłą w całym świecie i ja, prosty żołnierz, widzę w tym wielkie zagrożenie. Zobaczysz, że cały świat spłynie przez nich krwią – zabrzmiało to bardzo złowieszczo.

          Pierwszy raz poczuła do niego szczerą, prawdziwą sympatię. Nagle ujrzała w nim nie tylko zwykłego żołdaka, który ślepo wykonuje rozkazy, ale człowieka, takiego samego jak ona, który nie tylko zmęczony jest wojną i śmiercią, ale jasno dostrzega zagrożenia, których – być może – inni jeszcze nie widzą.

          - Allach i nasz Bóg… Może to ten sam Bóg? – powiedziała cicho.

          - Za bluźnierstwo grozi u nas śmierć – spojrzał na nią jakoś szczególnie. – Abraham jest nam wspólny, choć potem wy zbłądziliście… Nie będziemy teraz o tym rozmawiać.

          - Dobrze. Co to jakieś nowe państwo oznacza dla mnie?

           - W sumie… To samo co dla mnie, czyli zagrożenie, niebezpieczeństwo… Na razie to pogłoski, ale ja traktuję je bardzo poważnie. Za godzinę opuszczamy to miejsce, kilkanaście kilometrów stąd przekażę cię moim przełożonym, a oni prawdopodobnie amerykanom, czy komu tam uznają za stosowne. Wspomniałem w moim raporcie – podniósł z biurka plik papierów – o twoim domniema-nym ojcu i poprosiłem o konfrontację z tym człowiekiem, który u nich jest. Reszta w rękach Allacha i moich dowódców…

          - Dziękuję, bardzo dziękuję… za wszystko…

          - Za godzinę masz być gotowa do wyjazdu – przerwał jej szorstko, choć widziała, mimo mroku panującego w pomieszczeniu, że lekko się uśmiechnął pod swoim kruczoczarnym wąsem.

            Nie musiała się bardzo przygotowywać. Nie miała przecież ani bagaży ani niczego, co miałaby zabrać ze sobą. Jego zatem słowa o gotowości w ciągu godziny potraktowała trochę jak tylko określenie pory wyjazdu i cierpliwie czekała w sali szpitalnej aż po nią przyjdzie. Był punktualny, po godzinie przyszedł i wyglądał jakby szykował się na wojnę – uzbrojony i z pełnym ekwipunkiem.

          - Czas na nas – powiedział tylko i od razu wyszedł.

          Rozejrzała się jeszcze, jakby chciała zapamiętać miejsce, w którym spędziła w końcu sporo czasu – wprawdzie część z tego czasu umknęła jej pamięci, bo była nieprzytomna, ale jednak było to dla niej miejsce znaczące. Jeszcze raz rzuciła okiem na pustynię za oknem i wyszła. Czekał na nią przy otwartych drzwiach terenowego samochodu, który z tyłu nie miał plandeki tylko otwartą platformę, na której stało dwóch żołnierzy, obsługujących karabin maszynowy. Ruszyli całą kolumna. Z przodu jechał opancerzony transporter, za nim ciężarówka, potem samochód komendanta, a za nim jeszcze jeden transporter.

          - Jak długo będziemy jechać – zapytała Monika bardziej żeby cokolwiek powiedzieć, niż z ciekawości.

          - Godzinę lub dwie – odpowiedział i już wiedziała, że nie będzie rozmowy podczas drogi.

           Patrzyła przez okno samochodu, na przesuwające się za nim piaskowe wydmy i zastanawiała się co czeka ją na końcu tej drogi. A właściwie nie tyle się zastanawiała, ile próbowała przewidzieć, zaplanować, choć zdawała sobie sprawę z tego, że niczego planować nie może i nie powinna. Jednak to co rozsądne nie zawsze brało górę nad tym, co nakazywały emocje i jednocześnie karciła się w duchu za próby prognozowania, a jednocześnie i tak próbowała zaplanować wszystko co niosła jej ta nużąca droga.

          Z zamyślenia wyrwał ją głos komendanta, który coś tam zaczął pod nosem warczeć. Samochód zatrzymał się i komendant, nie gasząc silnika, wyskoczył z auta i poszedł na przód kolumny. Nie wysiadła z samochodu, choć miała na to wielką ochotę, ale nie chciała wywołać jego złości i cierpliwie czekała na rozwój wypadków. Wrócił po kilku minutach z marsową miną i bez słowa siadł za kierownicę. Po chwili kolumna ruszyła dalej.

          - Powie mi pan co się stało? – odważyła się zapytać.

          - Ludzie z pierwszego transportera dostrzegli z daleka dym nad miasteczkiem. Dużo dymu. Nie wiem co zastaniemy na miejscu, ale nie możemy już zawrócić.

          - Rozumiem…

          - Niczego nie rozumiesz – mruknął pod nosem i nie odzywał się już do końca drogi.

           Kiedy wjechali między pierwsze zabudowania, Monika najpierw stwierdziła, że słowo „miasteczko” w odniesieniu do tego miejsca, to było chyba zbyt dużo. Owszem, widziała zabudowania nieco inne niż w wioskach, które odwiedziła wcześniej, może trochę większe… Minęli nawet jakiś plac, który mógł być – z pewną dozą wyobraźni – nazwany rynkiem… Ale i tak nie było to „miasteczko” w znaczeniu do jakiego była przyzwyczajona. Bardziej jednak od nazewnictwa, które przecież inne było w tej części świata niż w Europie, zastanawiało ją, że nigdzie nie było widać żadnych oznak życia. Nigdzie nie było widać żywego ducha, natomiast wszędzie czuć było gryzący zapach spalenizny. Widziała dym, ale też widziała, że jego kłęby nadciągają skądś, z miejsca, które znajdowało się gdzieś przed nimi. Dotarli tam po kilku minutach wolnej jazdy i kolumna zatrzymała się. Komendant wysiadł, a Monika już teraz bez pytania podążyła za nim. To co zobaczyła sprawiło, że zadrżała na całym ciele.

          Znajdowali się przed spalonym budynkiem, większym niż pozostałe, z którego wciąż wydobywały się jeszcze kłęby dymu. Ściany były poszatkowane kulami, okna powybijane, a w miejscu gdzie prawdopodobnie znajdowały się kiedyś drzwi, zionął wielki, czarny otwór o poszarpanych brzegach, jakby właśnie tam doszło do największego wybuchu. Dym wydobywał się z tego właśnie miejsca i z otworów po oknach. Ale nie to było najbardziej wstrząsającym dla Moniki widokiem. Przed budynkiem, jakby równo poukładane, leżały ciała martwych ludzi. Prawdopodobnie zostali metodycznie rozstrzelani, choć widziała wyraźnie, że niektórzy z nich mieli poderżnięte gardła. Było tam kilkadziesiąt osób… może dwadzieścia, może więcej… nie była w stanie zliczyć, odrętwiała z przerażenia. Dostrzegła tylko, że kilka trupów miało na sobie wojskowe mundury i że chyba byli tam sami mężczyźni. Łzy pociekły jej po policzkach, ręce roztrzęsły się… Słyszała jak stojący obok niej żołnierz szeptał coś, czego nie rozumiała.

           - Wracaj do samochodu – głos komendanta za plecami wyrwał ją z odrętwienia.
– Nie powinnaś tu być.

          - Kto mógł to zrobić? – zapytała nie odrywając wzroku od trupów i nie mogąc się poruszyć.

          - Oni… – zabrzmiało to jak przekleństwo.

           - Jacy „oni”? Kto jest tak nieludzki?

          - Dobrze wiesz kto i ja dobrze wiem. Tam leżą ludzie, których znałem, również moi towarzysze broni – jego głos był szorstki i matowy, bez cienia emocji, a może tylko tak brzmiał w jej uszach… Powoli odwróciła się i spojrzała na niego. W oczach miał śmierć, a jego wargi były zaciśnięte. Wpatrywał się gdzieś w ziemię, gdzieś poza rzędem trupów, jakby szukając w pamięci słów, którymi mógłby przekląć tych, którzy dokonali tej zbrodni. Po chwili podniósł wzrok na Monikę i widziała wyraźnie, że nie znalazł w sobie ani cienia dla nich usprawiedliwienia, że gdyby miał ich teraz w swoich rękach, to nie miałby ani odrobiny litości, ani krzty zmiłowania.

          - Wracaj do samochodu – powtórzył zimno – musimy przeszukać resztę budynków, a nie mam pojęcia co możemy znaleźć i lepiej żebyś tego nie widziała.

          Posłusznie poszła do auta. Nagle jednak opuściły ją siły i nie była w stanie nawet otworzyć drzwi, tylko osunęła się na ziemię, opierając się plecami o koło. Czuła w głowie pustkę, a w sercu kłucie, które było tak niezmiernie dotkliwe, że niemal jęknęła. Słyszała rozkazy wydawane przez komendanta, ale nie rozumiała słów, widziała sylwetki żołnierzy rozbiegających się po miasteczku, ale wydawało się jej, że poruszają się jakby na zwolnionym filmie, a wszystko było spowite dymem i kurzem i zdało jej się, że to jakiś koszmar, który już na zawsze z nią pozostanie. Powoli podniosła się z ziemi. Znalazła w samochodzie papierosy i zapaliła drżącymi rękami. Nie wiedziała czy to papieros, czy coś innego spowodowało, że powoli wracały do niej siły, że stopniowo otrząsnęła się z tego widoku, który jeszcze przed momentem tkwił przed jej oczami, choć wiedziała, że zostanie on w niej do końca życia. Rzuciła na ziemię niedopałek, kiedy usłyszała głośne krzyki żołnierzy dobiegające skądś, z głębi miasteczka. Bezwiednie poszła w tamtą stronę i dostrzegła żołnierzy stojących przed jakimś niewielkim budynkiem.

          - Stój! – usłyszała krzyk komendanta i domyśliła się, że to było do niej, bo powiedział to po angielsku. – Nie możesz tam iść!

          Stał tuż przed nią, nawet nie zauważyła, kiedy się pojawił na jej drodze. Patrzył jej w oczy i widziała w jego spojrzeniu, że powinna go posłuchać. Domyśliła się, że znaleźli coś, co komendant chciał ukryć przed nią, przed czym chciał ją ustrzec. Zapewne dostrzegł nieme pytanie w jej oczach, bo bez słowa wziął ją za ramię i odprowadził do samochodu.

          - Znaleźliśmy kolejne zwłoki – powiedział cicho – nie powinnaś tego widzieć, to kobiety i dzieci. Zginęło całe miasteczko, a część ludzi być może uprowadzili.

          - Czy… – nie wiedziała jak zadać to pytanie – czy przyjrzeliście się tym zabitym mężczyznom?

          - Wiem o co pytasz – odpowiedział – nie ma tam nikogo… nikogo obcego, jeśli o to ci chodzi.

          - Tak, o to…

          - Nie wiem niczego więcej niż ty w tej chwili, ale… – zawiesił głos – musisz być gotowa na wszystko, bo nie skończyliśmy jeszcze przeszukiwania wszystkich budynków, także komendy… A musimy być ostrożni, żeby nie spotkała nas żadna niemiła niespodzianka, jeśli wiesz co mam na myśli…

          - Wiem, rozumiem… dziękuję… – nagle dotarło do niej, że mężczyzna, którym rozmawia, ten zimny dotąd i bezwzględny, wydawało się żołnierz, jest człowiekiem, który równie mocno jak ona jest wstrząśnięty tym co zastali.

          - Siedź tu i nigdzie się stąd nie oddalaj – jakby czytał w jej myślach i z powrotem przybrał maskę gburowatego żołdaka.

          Było gorąco, okropnie gorąco. I – mimo, że już przywykła do pustynnego klimatu – poczuła znów słabość. Nie wiedziała czy to z upału, czy z przerażenia i przejęcia, nie miała pojęcia co ze sobą zrobić, nie miała pojęcia co dalej będzie, a przyszłość zapowiadała się coraz bardziej ponura. Usiadła znów na piasku, wpatrywała się gdzieś w przestrzeń, szukając w niej może jakichś obrazów przyszłości, może wytchnienia, może zapomnienia, może ukojenia… A może rozwiązania, choć zdawała sobie sprawę, że zabrnęła już tak daleko, tak głęboko, że żadne realne rozwiązanie nie mogło nadejść ot, tak sobie. Objęła ramionami podkurczone kolana, jakby sama siebie brała w objęcia, jakby potrzebowała przytulenia i wtedy znów pomyślała o Krzysztofie i znów łzy napłynęły jej do oczu… Skurczona tak i skupiona w sobie nie zauważyła, kiedy komendant wrócił i stanął przy niej.

          - Nie znaleźliśmy więcej nikogo – odezwał się i wyrwał ją z tego odrętwienia.

          - Nie wiem czy to dobrze czy źle… – nie patrzyła na niego, tylko wciąż gdzieś w przestrzeń swoich myśli.

          - Ja też nie wiem. Ale więcej nie ma nikogo, ani żywego, ani umarłego.

          - Pochowacie zmarłych?

           - Nie. Nie mamy na to czasu.

          - To straszne… Zostaną tak… Biedni… nawet pochówku przyzwoitego nie będą mieli…

          - Pochowają ich inni. Musimy jechać, tu nie jest bezpiecznie.

          - Mogą wrócić?

          - Mogą. Na pewno wiedzą o naszej obecności. A nas jest za mało, żeby stawić im czoła… są bezwzględni… sama widzisz…

          - Dokąd teraz?

          - Na wschód, w stronę linii frontu.

          - Jak to „linii frontu”? – była zaskoczona i pierwszy raz spojrzała na niego.

          Niespodziewanie usiadł na piasku obok niej. Nagle stał się dla niej kimś bliskim, kimś równie zagrożonym, niemal towarzyszem niedoli. Widziała w jego twarzy już nie dowódcę, tylko zwykłego żołnierza, który ma świadomość ulotności życia i nietrwałości niczego, bliskości śmierci i namacalności wojny. Zapalił papierosa i wypuszczając kłęby dymu spoglądał gdzieś w dal, gdzieś poza budynki wymarłego miasteczka, zagłębiając się jakby w swoich myślach.

          - Jestem starym żołnierzem – powiedział cicho – byłem na niejednej wojnie, takiej wypowiedzianej i takiej niewypowiedzianej… Moje życie odkąd pamiętam to wojsko i wojna… Wiem, że to co się tu wydarzyło, to nie jest jednostkowy incydent, to jest wielka wojna i wiem, że już istnieje linia frontu, choć nikt mnie o tym nie powiadomił. A my jesteśmy na terytorium wroga i jedyne co nam zostało to spróbować przedostać się na drugą stronę, do naszych oddziałów, do naszego wojska. Jeśli będziemy mieli odrobinę szczęścia, to nam się to uda, być może wróg jeszcze nie jest tak uformowany, że zamknął wszystkie drogi, to jest jedyna nasza nadzieja.

          - Czyli, że może się to nie udać i może nas czekać to samo co tych ludzi tutaj?

          - Tak. Dokładnie tak. Tylko, że my będziemy się bronić i, gwarantuję ci, żaden z nas nie pójdzie do niewoli. Moi żołnierze już wiedzą jaka jest sytuacja i będą walczyć do końca…

          - Po co mi pan to mówi? – zapytała, choć doskonale wiedziała.

          - Nie sądzę, żeby ukrywanie prawdy przed tobą miało jakikolwiek sens. Zresztą już cię poznałem i wiem, że jesteś odważna i twarda. W razie czego… umiesz się posługiwać bronią?

          - Umiem – odpowiedziała – i dobrze, bardzo dobrze, że mi pan to mówi. Dziękuję.

          - Nie masz mi za co dziękować. Tak naprawdę, to przecież jesteś dodatkową parą rąk do trzymania karabinu. Tylko… umiejętność posługiwania się bronią i umiejętność zabijania ludzi, to dwie różne umiejętności…

          Na moment zrobiło jej się ciemno przed oczami. Dotąd bowiem nie dopuszczała do siebie myśli, że wojna, w której uczestniczy – czy chce czy nie – wiąże się ze śmiercią, która może dotknąć jej bezpośrednio. Może zginąć, może musieć zabijać… ta myśl, która niespodziewanie zachwiała jej równowagą, dotarła do niej nagle z siłą uderzenia. Zabolała i spowodowała chwilowy brak poczucia rzeczywistości. Szybko jednak otrząsnęła się, wmawiając sobie, że nie dopuści do takiej sytuacji, choć tak naprawdę sama w to nie wierzyła.

          - Nie wiem czy potrafię strzelić do człowieka… – powiedziała bardzo cicho – dotąd strzelałam do tarczy…

          - Jak będzie potrzeba, to będziesz musiała. Może nie będzie… ale może się zdarzyć, że od tego będzie zależał los wielu ludzi, musisz o tym wiedzieć! – powiedział to tak dobitnie, że aż zadrżała. Nie było jednak czasu na rozmyślania. – Musimy jechać dalej, zbieraj się i… weź się w garść…

Ciąg dalszy nastąpi ...

              Jacek Piecuch

Zaproszenie do współpracy

Zapraszamy do współtworzenia naszej gazety przez bieszczadzkich poetów, pisarzy, fotografów, rzeźbiarzy, malarzy i innych artystów. Na naszej stronie możecie pochwalić się swoją twórczością oraz ją zapromować. Bardzo chętnie będziemy udostępniać łamy naszej gazety młodym, debiutującym artystom aby mogli zaprezentować się szerszej publiczności.
Serdecznie zapraszamy do współpracy. Zainteresowanych naszą ofertą prosimy o kontakt : tel- 883 018 180, e-mail- redakcja@zaslyszane-w-bieszczadach.pl
Zasłyszane w Bieszczadach - portal opinii
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redaktor Naczelny - Ewa Sudoł
Liczba odwiedzin: 165111
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem