PUNKTY PRZECIĘCIA -odcinek szósty
Jacek Piecuch - 25.03.2020
- Nie wiem, mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.
- Spodziewałam się tego – szefowa znów miała na twarzy wyraz zatroskania, wręcz niepokoju. – Posłuchaj mnie teraz – zapaliła kolejnego papierosa. – To wszystko jest co najmniej dziwne… Ale weźmiemy się za to. Odłożysz wszystko czym się teraz zajmujesz… co teraz robisz?
- Miałam zacząć artykuł o jakichś przekrętach finansowych w ratuszu.
- Zostawisz to i przekażesz Mateuszowi. Tego gościa z parku wykopiesz spod ziemi, wydobędziesz spod wody, ukradniesz z kostnicy… nie wiem, po prostu go znajdź. Dotrzyj do ratowników medycznych z pogotowia, do lekarzy, pielęgniarek, dozorców, do samego Pana Boga, do kogo chcesz, ale wyjaśnisz to. Ja muszę dzisiaj wyjechać w Bieszczady. Mogłabym to odwołać, ale to zbyt ważne dla mnie i dla jeszcze kilku osób… powiedzmy… emocjonalnie. I nie mogę tego zrobić. Wracam za dwa dni i spotykamy się tutaj. I tym razem już nie bierz telefonu, rozumiesz?
- Tak, rozumiem, ale dlaczego to takie ważne?
- Telefon?
- Nie, ta sprawa. Telefon rozumiem.
- Nie wiem, ale czuję tu coś niejasnego. I jeszcze jedna ważna rzecz – zniżyła głos niemal do szeptu – niczego nie zapisuj, niczego nie notuj, wszystko zapamiętuj, rozumiesz?
- Tak, rozumiem. Myśli pani…
- Wiesz jak mam na imię – przerwała jej – nie „paniuj” mi.
- Dobrze, więc myślisz, że to coś poważnego?
- Jestem pewna. Kiedyś opowiem ci trochę o mojej przeszłości, wtedy pojmiesz skąd moja intuicja. I jeszcze jedno, chcę żebyś wiedziała, że robimy to nie dla sławy czy materiału i kariery. Tu jest coś, wyczuwam to doskonale, co może uchronić kogoś przed czymś bardzo złym…
Barbara poczuła dreszcz przechodzący jej po plecach. Nie wiedziała dlaczego, ale ufała tej kobiecie, którą wprawdzie znała od kilku lat, ale która dla całej redakcji była trochę tajemniczą postacią. Wszyscy ją w zespole lubili, ale otaczało ją coś trochę niesamowitego – nie wiedzieli – czy to było widoczne w jej oczach, czy w sposobie bycia, ale wraz z szacunkiem jakim ją darzyli, wyczuwali jakąś niewiadomą związaną z tą trzydziestokilkuletnią kobietą.
- To wszystko jest jakieś dziwne – odezwała się patrząc za okno, gdzie powoli mrok wieczoru zaczął spływać na ulice miasta – jakieś niepokojące… Facet zamarzający na ławce w parku, nie wiadomo skąd i dlaczego… a potem jakby zapadł się pod ziemię… Ciekawi mnie najbardziej od kogo była ta wiadomość, że nie żyje…
- Tego też się dowiedz. I uważaj na siebie. Jeśli twierdzisz, że ktoś za tobą chodzi, to próbuj go jakoś zgubić, choć to raczej niemożliwe, skoro dotarli do ciebie przez pracę.
- Wzywając pogotowie podałam nazwisko, no i zarejestrowali numer telefonu, z którego dzwoniłam. Jeśli to są jakieś służby, to dla nich żaden problem mnie zidentyfikować.
- To prawda. Dlatego proszę cię, bądź ostrożna. Z nimi nigdy nic nie wiadomo – szefowa powiedziała to takim tonem, że Barbara znów poczuła dreszcz na plecach, a jednocześnie zrozumiała, że już wcześniej spotkała się ze sprawami niedostępnymi dla zwykłych obywateli.
– Jak zakończymy tę sprawę, to… jeśli zakończymy… – zawiesiła głos, jakby nagle poczuła zwątpienie – dobra, nie wybiegajmy w przyszłość dalej niż to możliwe i konieczne.
- Dobrze, postaram się przez te dwa dni coś ustalić.
- Wierzę, że dasz radę. Jak wrócę, to zabierzemy się wspólnie do dalszej pracy. I póki co nie chwal się nikomu w redakcji. Dla twojego i ich dobra – uśmiechnęła się jakoś tak dwuznacznie, jakby jednocześnie powiedziała dowcip, a wcale nie byłoby jej do śmiechu. – Boisz się trochę? – bardziej było to stwierdzenie niż pytanie.
- Nie, to nie strach – Barbara szukała w głowie jakichś odpowiednich słów – raczej emocje jakieś… Nie wiem co może czekać za rogiem… ale to nie strach.
- Wiesz co… Kiedyś ktoś dla mnie ważny powiedział mi, że na wojnie tylko idiota się nie boi. Strach jest ważnym i normalnym elementem wojny, a chodzi tylko o to, żebyś to ty nad nim panowała, a nie on nad tobą.
- Na wojnie? Byłaś na wojnie?
- To długa historia i nie czas na nią teraz. Tak, może być tak, że to co zaczynamy to wojna. Może nie będzie nikt do nas strzelał, ale wojna to nie tylko karabiny…
- Rozumiem…
- Nie sądzę – coś niepokojąco zabrzmiało w jej glosie – ale to przyszłość. A nam chodzi o teraźniejszość i… prawdopodobnie jakąś nieznaną nam przeszłość. Tak coś mi się wydaje.
- Tylko… A może to nie jest tak? – Barbara niespodziewanie dla samej siebie poczuła nagły przypływ wątpliwości – Może to po prostu jakiś chory człowiek? Może szalony? Może biedny jakiś przypadek amnezji i to nie on, tylko my obie popadamy teraz w szaleństwo? Czy raczej i on i my? Może za chwilę okaże się, że obie nas dopadło paranoidalne jakieś, schizofreniczne zaślepienie i szukamy tego, czego nie ma, co nigdy nie istniało? Nie wiem już sama…
-Tak, a smutni panowie w garniturach i z gnatami pod pachą przyszli sobie pogadać o tobie – wyraźnie wyczuła ironię w głosie szefowej. – Baśka, zastanów się, za dużo przypadkowych zbiegów okoliczności.
- Ale ta kartka…
- Jaka kartka?
- Zapomniałam o niej – sięgnęła do torebki, wyjęła zmięty papier i położyła na stoliku – noszę to ze sobą cały czas. Znalazłam to pod ławką, tam, w parku. Tych samych słów użyła wtedy pani Róża w bibliotece i zaczęłam już zastanawiać się, czy to jakieś metafizyczne omamy mam i czy sama nie popadam w obłęd.
- Moim zdaniem – usłyszała po długiej, męczącej oczekiwaniem chwili – te słowa zmieniają sytuację o tyle, że robi się jeszcze bardziej tajemnicza. Prozaiczne może tu być tylko zaszczucie i doprowadzenie człowieka do obłędu, dobra, niech ci będzie, że to obłęd. Basiu, zrozum – jej rozmówczyni niespodziewanie odezwała się tonem jakby zniecierpliwionym, a jednocześnie niemal troskliwym – ja wiem, że ludzie szaleją, że wariują sami z siebie, albo z powodu czegoś, co na skraj szaleństwa ich doprowadza. Ale wtedy się ich leczy, a nie zaciera wszystkie po nich ślady, a już całą pewnością nie wysyła się wtedy tajnej policji do redakcji. Zwłaszcza, jeśli ta redakcja ma charakter dziennikarstwa śledczego. Tu musi być jakiś powód, dla którego ktoś chce, abyśmy obie były przekonane, że ten facet nie żyje, a najlepiej, żebyśmy obie uwierzyły, że nigdy nie istniał, rozumiesz?
Rozumiała. Tak właśnie myślała od początku, ale podświadomie próbowała jakoś racjonal-nie wytłumaczyć sobie, a raczej wmówić, że lepiej nie brnąć w metafizykę i znaleźć wytłumaczalne powody zaistnienia tego wszystkiego, co ją spotkało i co nadal – jak przypuszczała, a raczej była pewna – będzie się działo. Wiedziała, doskonale zdawała sobie sprawę – bez zapewnień szefowej – że to zbyt wiele zbiegów okoliczności, zbyt wiele niewytłumaczalnych zjawisk, zbyt wiele nagromadzonych dziwnych zdarzeń, żeby można było przyjąć to jako przypadek. Ale wewnętrznie jej racjonalna natura z trudem godziła się z natłokiem irracjonalnych – choćby pozornie – zjawisk i samoist-nie próbowała rozsądnie, zerojedynkowo opisać istnienie czegoś, zdawałoby się, niemożliwego, co jednak przytrafiło się i bezczelnie objęło wszystkie chyba aspekty jej życia. Tym bardziej zatem irytującym nagle zdało jej się, że ktoś ma czelność jeszcze bardziej to wszystko gmatwać i przekonywać ją, że tak naprawdę się to nie wydarzyło, że to jej wyobraźnia i złudzenia tylko. I niespodziewanie poczuła zwykłą ludzką złość na te – nieznane sobie bliżej – osoby, które wpadły na tak szaleńczo odważny pomysł, aby właśnie jej, Barbarze, wmówić, że oszalała.
- Rozumiem – powiedziała głosem, który ją samą zaskoczył metalicznym podźwiękiem – zajmę się tym i nie odpuszczę.
- Brawo, teraz mówisz jak rasowy dziennikarz – uśmiechnęła się – tę kartkę zabieram i możesz być spokojna, że u mnie będzie bezpieczna. Widzimy się za dwa dni, znikaj do domu, bądź ostrożna i rozglądaj się dookoła.
- Dobrze – Barbara wstała i narzuciła kurtkę.– Do zobaczenia.
Rzuciła uśmiechnięte spojrzenie w stronę stojącego za kontuarem właściciela kafejki i wyszła na ciemną już ulicę. Mieszkała zaledwie kilka przecznic dalej i szła do domu wciąż z uczuciem, że jest obserwowana, ale tkwiła w niej nie tylko złość, ale też determinacja i przekonanie o ważności jej…. misji? Tak, była to misja, jakkolwiek patetycznie mogłoby to w jej uszach zabrzmieć, gdyby wypowiedziała to słowo na głos. Misja – może szaleńcza, może niewykonalna – ale misja warta działania, warta podjęcia wysiłku. Misja, która – jeśli nawet nie wyjaśniłaby niczego – to w każdym razie przekona ją, wiedziała to doskonale, że nie jest szalona.
ROZDZIAŁ V
Wciąż nazywał go lekarzem, choć tak naprawdę wcale nie miał pewności co do jego statusu w tym miejscu. Chodził jednak ubrany w lekarski kitel, a z kieszeni wystawały mu długopisy, które dodawały powagi i lekarskości. Nawet spojrzenie miał jakieś takie lekarskie – przenikliwe i pełne jakiejś tam wiedzy, być może nawet i lekarskiej. Zwłaszcza teraz, kiedy osłuchiwał go półnagiego w pomieszczeniu do złudzenia przypominającym gabinet lekarski. Kto wie, może rzeczywiście był le-karzem? Myślał o tym wszystkim głównie po to, żeby zająć czymś umysł. Noc minęła niespokojnie i ciężko – po raz pierwszy odkąd tu się znalazł (oczywiście zakładając, że była to noc, a nie tylko czas, kiedy światła w pomieszczeniach i na korytarzu były przyćmione, a za oknem – czymkolwiek by było – było ciemno). Nękały go złe sny, których nie potrafił sobie wytłumaczyć, choć były tak realistyczne, że był niemal pewien, że nie była to tylko zwykła projekcja umęczonego mózgu, a obrazy, które skądś – nie wiedział skąd – znał i które prześladowały go, choć nie wiedział z jakiego powodu. Budził się co jakiś czas, zlany zimnym potem i przerażony, z jakąś ulgą przyjmując znajomy już widok szpitala, który nie był szpitalem. Teraz też wróciły złe obrazy, więc postanowił je zagadać.
- Wie pan chociaż ile mam lat? – zapytał.
- To trudne pytanie – odpowiedział lekarz mrukliwym głosem, jakoś tak raczej mamrocząc pod nosem, prawdopodobnie zajęty badaniem. – Może pan mieć około czterdziestki, a równie dobrze może pan być zdrowym, silnym, wysportowanym pięćdziesięciokilkulatkiem. Skłaniałbym się ku tej drugiej opcji, ale to tylko moje zdanie. Bardziej mnie interesują te blizny na pana ciele.
- Takie są interesujące? Może w młodości byłem zabijaką…
- Może… Ale ja uważam, że są zbyt charakterystyczne, żeby powstały od bójek pod blokiem.
- To znaczy? Jak to charakterystyczne?
- Na tym etapie nie chcę się wypowiadać na ten temat. Zresztą – niespodziewanie podniósł wzrok i spojrzał mu prosto w oczy – zresztą na razie mam zakaz wygłaszania swoich poglądów.
- Od kogo ma pan zakaz?
- Tego też nie mogę powiedzieć – wrócił do osłuchiwania jego klatki piersiowej. – Źle pan spał tej nocy – było to wyrażone w sposób jakiś pośredni między pytaniem a stwierdzeniem.
- To prawda, miałem koszmary.
- Co się panu śniło?
- Na tym etapie nie mogę powiedzieć – wysilił się na żart, marny, jak się okazało.
- To nie jest śmieszne – mruknął znowu lekarz. – To może mieć znaczenie dla odzyskania pana osobowości i dla odnalezienia pana tożsamości.
- Wydaje mi się, że osobowości nigdzie nie zgubiłem – warknął zirytowany.
- Dobrze powiedziane, wydaje się panu.
- Bardzo śmieszne – odpowiedział, choć wcale mu nie było do śmiechu.
- Tak, bardzo – twarzy lekarza nie zmącił nawet najmniejszy grymas, który miałby świadczyć o jego rozbawieniu – może się pan ubrać – usiadł na krześle za biurkiem.
- Dalibyście mi jakieś ludzkie ciuchy, a nie to… – mruknął pod nosem, zakładając szpitalną piżamę.
- Ma pan jakieś ubranie w szafie. Może nie jest zbyt modne, ale rozmiar powinien być dobry, nawet biorąc pod uwagę pana umięśniony tors – wreszcie jakiś ognik wesołości zagościł na jego twarzy.
- Dotąd niczego tam nie było.
- Teraz jest. A przynajmniej powinno być.
- Sprawdzę… Kiedy mnie wypuścicie?
Lekarz pisał coś na klawiaturze komputera i zdawał się nie słyszeć tego pytania. Dopiero po kilku chwilach podniósł wzrok i spojrzał na niego wzrokiem, w którym czaiło się coś na kształt rozbawionego nierozumienia. - I dokąd pan pójdzie?
- Byle dalej stąd..
- Tak tu panu źle?
Ciąg dalszy nastąpi ...