fot.Jacek Piecuch
PUNKTY PRZECIĘCIA -odcinek dziewiąty Jacek Piecuch - 03.07.2020r.
Poczuł kiwnięcie głową i zwolnił nieco uścisk dłoni, aby mogła złapać oddech. Odwrócił ją i przyparł do muru. Przedramieniem zablokował jej podbródek, a drugą dłonią złapał oba nadgarstki, jednocześnie odwracając się nieco bokiem, aby uniknąć kopnięcia bądź innej formy obrony z jej strony. Przez głowę przeleciała mu myśl, że nie ma pojęcia skąd zna takie sztuczki, ale postanowił chwilowo się tym nie zajmować, choć zdecydowanie było to dla niego nowe i niezwykłe doświadczenie, porównywalne z tą chwilą, kiedy wyrwał pistolet mężczyźnie w ciemnym garniturze.
- Dlaczego mnie śledzisz? – wyszeptał prosto w twarz kobiety.
- Proszę mnie puścić, nie mogę złapać oddechu – usłyszał zdławiony szept i niespodziewanie dotarło do niego, że kobieta nie wzywa pomocy i sama mówi bardzo cicho. – Jeśli jest pan człowiekiem, którego poszukuję od tygodni, to nic panu z mojej strony nie grozi. Proszę mnie puścić i porozmawiajmy.
Kilka sekund zastanawiał się co zrobić. To były słowa zaskakujące i niezrozumiałe, ale – sam nie wiedząc dlaczego – zwolnił uścisk i odsunął się od niej na krok. Było ciemno i nie widział jej twarzy, ale z jakiegoś powodu czuł gdzieś wewnątrz siebie, że właśnie trafił na jedyną szansę poznania cząstkowej choćby prawdy, a przynajmniej jakichkolwiek informacji o sobie i swojej przeszłości, swojej tożsamości i swoim istnieniu.
- Kim jesteś i dlaczego, jak mówisz, poszukiwałaś mnie od tygodni?
- Najpierw niech mi pan powie – jej głos powoli odzyskiwał normalne brzmienie po chwilowej utracie tchu, ale wciąż był tylko szeptem – czy to pana znalazłam w parku na ławce? Jest ciemno i nie wiem tego. Jeśli to nie pan, to zniknę i zapomnę o całej sytuacji.
- Kobieta, która mnie znalazła – odpowiedział bardzo powoli, ważąc każde słowo i ukrywając zaskoczenie, jakie wywołało u niego to pytanie – miała niebieską kurtkę i niebieskie rękawiczki - celowo skłamał, bo przecież doskonale pamiętał czerwień na jej dłoniach, ale jeszcze wciąż próbował być ostrożny.
- Nie – odpowiedziała – miałam czerwone rękawiczki i teraz też je mam na rękach. Jest ciemno i tego nie widać, ale tak właśnie jest. A skoro ktoś pana jednak znalazł, to coś tu się nie składa – w jej głosie wyczuł rozczarowanie.
- Tak – odpowiedział – były czerwone, sprawdzałem cię… panią… czy kimkolwiek jesteś.
- Mam tu samochód – odpowiedziała z wyraźnym westchnieniem ulgi w głosie – starałam się zgubić wszystkie ogony i… chyba mi się udało. Jedźmy gdzieś, gdzie spokojnie porozmawiamy.
- Najpierw powiesz mi dlaczego mnie szukałaś.
- Opowiem wszystko jak już będziemy mieli normalne warunki do rozmowy – odpowiedziała jakimś zdecydowanym już głosem, w którym wyczuł pewność siebie, której nie zrozumiał – nie jestem… – zaczęła następne zdanie, ale nie dokończyła go, bo niespodziewanie znów wyczuł czyjąś obecność.
Chwycił ją znów za ramiona, przyciągnął do siebie, jednocześnie odwracając ją do siebie plecami i znów zasłonił jej usta dłonią. Dopiero wtedy usłyszał kroki, dopiero wtedy jego zmysły odebrały ten komunikat, który wcześniej był tylko odczuciem wywołanym przez jakąś jego umiejętność, której wciąż nie rozumiał. Wciągnął ją w załom muru i sam również przywarł do ściany, wtapiając się w nią, niemal w nią wrastając.
- Nie ruszaj się – szepnął jej do ucha niemal bezgłośnie, wsłuchując się w zbliżający się tupot, wiedział to doskonale, dwóch osób.
Pokiwała głową i nieco zwolnił uścisk na jej ustach. Kroki były coraz głośniejsze, aż w końcu zatrzymały się tuż przy wejściu do bramy, w której wciąż tkwili. Po chwili snop światła z latarki omiótł ściany, betonową posadzkę i zatrzymał się na nim, trzymającym wciąż dłoń na ustach kobiety. Trwało to może dwie sekundy, może dziesięć, nie wiedział tego. Widział tylko oślepiające światło latarki i niewyraźnie majaczące za nim zarysy dwóch postaci. Już był gotów zerwać się i rzucić na oświetlających ich ludzi, kiedy dreszcz przeszedł mu po całym ciele, bo usłyszał słowa wypowiedziane z wyraźnym zdumieniem w głosie
- Niech cię szlag, pułkowniku! Puść ją, nic ci z jej strony nie grozi.
Dreszcz nie był z zimna, choć noc była naprawdę chłodna. Ktoś właśnie zwrócił się do niego w sposób, który pamiętał i głosem, który znał. To był głos kobiety, która tkwiła gdzieś głęboko w nim, gdzieś głęboko w jego pamięci, niemal w jego trzewiach. Nie wiedział kim jest, dlaczego zwraca się do niego w ten właśnie sposób, ale ten głos wywołał w nim jednoznacznie dobre, ciepłe, niemal rodzinne emocje i choć tego nie pojmował, to sprawił, że jego umysł, jego jestestwo całe, jego dusza – czymkolwiek by była – poczuły nieznaną mu dotąd ulgę. A raczej ulgę, którą dobrze kiedyś znał, ale której teraz nie rozumiał i która istniała gdzieś daleko, za mgłą niewiadomości i która sprawiła, że do oczu napłynęły mu łzy – łzy, których nie znał, które nie istniały w nim od niepamiętnych czasów, a które teraz napełniły go całego niepojmowalną nagle nadzieją.
- Znam twój głos – wyszeptał.
- No jeszcze by tego brakowało, żebyś nie znał – niemal śmiech wyczuł w tych słowach – znikajmy stąd pułkowniku… a może generale..? Nie… Zbyt jesteś pyskaty na awans – znów jakaś dobroduszna kpina była zawarta w tych słowach. – Znikajmy, póki jeszcze nikt nas nie namierzył.
- I puść ją wreszcie człowieku, bo ją udusisz – usłyszał męski głos zza latarki, głos, który też nie był mu obcy. Puścił wreszcie kobietę, którą cały czas trzymał i ręce opadły mu jakoś bezradnie wzdłuż ciała.
- Twój głos też chyba znam…
- No… Nie mieliśmy zbyt wiele czasu żeby się nagadać – odpowiedział mężczyzna – ale zdaje się, że teraz będziemy musieli to nadrabiać.
- Skąd się tu wzięliście? – kobieta, której jeszcze przed momentem zasłaniał usta odezwała się głosem, w którym wyraźnie słychać było z trudem łapany oddech.
- Myślałaś, że puścimy cię samą na taką eskapadę? – to był znów kobiecy głos, który każdym dźwiękiem wywoływał u niego dreszcz… niepokoju? nadziei? Nie wiedział. – Byliśmy tuż za tobą. Ale nie ma teraz czasu na gadanie, ruszcie tyłki i spadamy stąd.
- Kim jesteście? Kim ja jestem? – odezwał się coraz bardziej zdumiony i coraz mniej rozumiejący – i dlaczego nazwałaś mnie pułkownikiem?
Światło latarki wreszcie opadło na dół. Widział teraz lepiej dwie postacie na tle jaśniejszej plamy bramy, w której stali. Drobniejsza z nich, jak się od razu domyślił, kobieta, oddała latarkę w ręce stojącego obok mężczyzny i podeszła blisko niego, bardzo blisko, niemal za blisko, bo wzbudziła w nim odruch obronny – taki jaki powstaje w momencie, kiedy ktoś przekracza niewidzialną granicę prywatności. Przechyliła lekko głowę w bok, gestem, który też wydal mu się niepokojąco znajomy.
- Naprawdę nie wiesz kim jesteś? I naprawdę nie wiesz kim ja jestem? – głos był pełen niedowierzania, z lekką nutą jakby smutku. – To znaczy, że jest gorzej niż się obawiałam. Ale teraz nie możemy tu dłużej stać i powinieneś dobrze o tym wiedzieć.
- Powiedz chociaż jak mam na imię! – niemal krzyknął błagalnie.
- No i tu mamy problem, bo tego nie wiem… Nigdy nie chciałeś mi tego powiedzieć. Chodźmy stąd, bo zaczyna mnie niepokoić, że mówię do ciebie przez „ty”, a nie powinnam. Porozmawiamy w jakimś spokojniejszym miejscu. Baśka – zwróciła się do drugiej z kobiet – twój samochód tu zostaje do jutra, kogoś po niego przyślemy, tak będzie bezpieczniej. Nasz stoi 200 metrów stąd, musimy do niego niepostrzeżenie dojść, i tak zmarnowaliśmy masę czasu. Tato – tym razem mówiła do mężczyzny, który wciąż trzymał latarkę – wyprowadź nas stąd, ty sobie najlepiej z tym poradzisz, bo pułkownik chyba zapomniał, że jest pułkownikiem i Bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze zapomniał.
Przejęła dowodzenie. Wyraźnie słyszał to w jej glosie – rozkazującym, nie cierpiącym sprzeciwu. Nie podobało mu się to, nie miał pojęcia dlaczego, ale gdzieś wewnątrz siebie czuł bunt przeciwko temu. Jednocześnie jednak jego umysł zaczął jakby sprawniej pracować i składać w całość strzępy informacji, jakie do niego dotarły przez te kilka minut. Nazywając go pułkownikiem zasugerowała jego przynależność do jakiejś – bliżej nie określonej – formacji mundurowej, a jednocześnie dała do zrozumienia, że to on zwykle dowodził, zatem niechęć do podporządkowania się wydała mu się do pewnego stopnia zrozumiała. Stłumił ją w sobie, instynktownie przyjmując do wiadomości, że teraz nie czas na bunt. Nie miał wyjścia, musiał zaufać tym ludziom, którzy – tego był pewien – byli w stanie nie tylko go jednoznacznie zidentyfikować, ale również, a może przede wszystkim, otworzyć przed nim, zamknięte dotąd na głucho, bramy przeszłości. Nie wiedział jeszcze – czy to bramy piekieł, czy może tylko czyśćca, ale wiedział, że w tym momencie jest to jedyna droga do odzyskania tożsamości, a przynajmniej jej poznania.
Nie był to jednak czas na próby doszukiwania się sensu w wydarzeniach, słowach, zaskoczeniach, jakie stały się niespodziewanie jego udziałem. Zdawał sobie sprawę, że podejmując się tak szaleńczego wyzwania jak opuszczenie miejsca, w którym dotąd przebywał, nie może cofnąć się ani o krok, a jedyna droga prowadząca do źródła wiedzy, wiodła tam, gdzie prowadzili go ci ludzie. Poszedł zatem za nimi, niejako oddając się pod ich opiekę, bo po prostu nie było innego wyjścia. Jednocześnie jednak gdzieś w środku w nim tliło się coraz mocniejsze przekonanie, czy raczej nadzieja, że oto udręki jego nieświadomości – jeśli nie zmierzają do końca, to przynajmniej pojawiła się jakaś szansa na ich złagodzenie. Niczym ból, który pod wpływem środków uśmierzających powoli łagodnieje, powoli tępieje, powoli pozostaje tylko wspomnieniem, choć istniej wciąż w pamięci i czyha na następny moment. Wyszli więc z załomu bramy i ruszyli w stronę – jak sądził – zaparkowanego gdzieś samochodu. Szli blisko ściany, starając się poruszać szybko, ale tak bezgłośnie, jak to tylko było możliwe.
- To nie jest dobry pomysł z zostawianiem tu mojego samochodu – usłyszał cichy głos kobiety, która, jak już wiedział, miała na imię Barbara. – Jeśli on zwiał… a zdaje się, że tak właśnie się stało… to mój samochód zaprowadzi ich prosto do mojego mieszkania. I daremne będą moje wieczorne zygzaki i slalomy po mieście.
- Kto to są „oni”? – zapytał.
- Tego jeszcze nie wiemy, ale spodziewamy się dowiedzieć – to mówiła ta druga kobieta i znów odczuł wyraźnie całym sobą, że ten głos wiąże się z jakimiś wydarzeniami z jego przeszłości. – Tak czy siak, Baśka ma rację.
- Ja z nią wrócę i zabierzemy auto – zadziwiony usłyszał swój głos.
- Nie, jesteś zbyt cenny pułkowniku, żeby pozwolić ci na to.
- Niby w czym ta moja wartość się przejawia? – zirytował się i nawet nie próbował tego kryć.
- Za dużo wysiłku i zachodu kosztowało odnalezienie cię… pana…
- Może być „cię” – przerwał jej, bo już sam wolał uprościć to wszystko, co było i tak ponad miarę skomplikowane.
- Wszystko jedno – najwyraźniej nie było to dla niej w tej chwili szczególnie istotne – tato, pójdziesz z nią?
- Sama pójdę…
- Nie! – to było tak krótkie i definitywne, że nikt nie zaprotestował – tatuś? Pójdziesz? Ty sobie poradzisz w razie czego.
- Jasne – odpowiedział mężczyzna – gdzie się spotykamy?
- W redakcji. Kod do drzwi znasz. Traficie po ciemku, Baśka trafi na piętro i prosto do mojego gabinetu. Nie świećcie świateł, a ja zasłonię okna. Zresztą mogę pracować w nocy, nie? W końcu jestem naczelna – roześmiała się bardzo cicho i w tym jej śmiechu usłyszał coś, co poczuł jako mocne ukłucie w sercu, coś tak znajomego, coś tak nieprawdopodobnie bliskiego, że aż znieruchomiał.
- Kim ty, do cholery jesteś? – szepnął niemal bezgłośnie, ale usłyszała.
- Kimś, kto zawsze spłaca długi – odpowiedziała głosem, w którym wyczuł tak wiele różnych odcieni, że nie wiedział który z nich jest najintensywniejszy. Czy nieustające zdumienie? Czy niekłamana radość? Czy niewiarygodny ton zwycięstwa?
Rozstali się. Został sam z kobietą, której głos nieustannie wywoływał u niego niezwykle silne emocje. Czekał z niecierpliwością, aż zobaczy jej twarz w świetle. Miał nadzieję, że zniknie wtedy w nim cała ta przeklęta niewiedza, potworna nieświadomość, cała ta okropna blokada w jego głowie, że jej twarz przypomni mu jakieś zdarzenia z przeszłości, które pozwolą dotrzeć do źródeł jego tożsamości, albo przynajmniej poprowadzą jakąś drogą, która do tych źródeł wiedzie. Szedł więc za nią, jednocześnie nasłuchując i starając się wszystkimi zmysłami odbierać wszelkie bodźce, których na ciemnej ulicy właściwie nie było wcale. Dotarli w końcu do samochodu, zaparkowanego rzeczywiście dwie ulice dalej. Po otwarciu drzwi nie zaświeciło się światło wewnątrz, co z jednej strony, z uwagi na niecierpliwe oczekiwanie widoku jej twarzy, lekko go rozczarowało, a z drugiej docenił ostrożność osoby, która stara się w żaden sposób nie zwracać na siebie uwagi. Wsiedli do auta, silnik zamruczał cicho i ruszyli. Światła wskaźników bardzo słabo oświetlały wnętrze samochodu i widział tylko niewyraźny zarys jej sylwetki.
- Czy już możesz mi powiedzieć kim jesteś? – odezwał się cicho – albo przynajmniej kim ja jestem?
- Skup się, pułkowniku – odpowiedziała – jeszcze kilkanaście minut i będziemy rozmawiać. Na razie musimy bezpiecznie dotrzeć na miejsce.
- Zaczynasz mnie irytować – warknął bardziej chyba do siebie niż do niej, ale usłyszała to.
- To akurat nic dziwnego. Zdaje się, że mam to w naturze, a przynajmniej w stosunku do ciebie.
- To znaczy, że już mnie kiedyś wkurzałaś?
- To znaczy, że kilka razy poważnie weszłam ci w drogę. Teraz przyszedł czas, żeby spłacić długi.
- Jakie długi? Czy ty możesz wreszcie powiedzieć coś konkretnego? A nie tylko gadasz zagadkami.
- Nie jestem pewna, czy powinnam tak bez przygotowania opowiadać ci o wszystkim, co przeżyliśmy wspólnie w Iraku. Może potrzebujesz najpierw jakiegoś psychologa, może psychiatry?
- W Iraku? Nie byłem w Iraku. A przynajmniej nic o tym nie wiem.
- No to już wiesz. I powiem ci jeszcze coś – jej głos zmienił barwę na stalowo-kamienną – nie byliśmy tam na wczasach.
- Czyli..?
- Dość! Wjeżdżamy do centrum, teraz musimy uważać. Pora jest późna i nie ma ruchu na ulicach, ale to właśnie może być dla nas w tej chwili zagrożeniem.
Zrobiło się jaśniej od latarni świecących na ulicach. Oznaczało to, że rzeczywiście wjechali do centrum miasta. I jakby dla potwierdzenia tych jej słów, nagle zobaczyli błyskające w oddali niebieskie światła stojących w poprzek drogi samochodów. Kobieta gwałtownie skręciła kierownicę i wjechali w boczną ulicę. Niemal wypadł z siedzenia, a ona tylko dodała gazu, mrucząc coś pod nosem – może przekleństwa, może coś całkiem innego, nie słyszał dokładnie. Jeszcze chwila i znów gwałtowny skręt w kolejną przecznicę. Musiała dobrze znać to miasto, bo bez wahania skręcała w coraz węższe uliczki, klucząc po nich i ostro wchodząc w zakręty.
- Niech to szlag… – warknęła cicho – jadą za nami. A tak już blisko…
Obejrzał się i dostrzegł migające niebiesko światła pojazdu za nimi. Znów gwałtownie skręciła w kolejną boczną ulicę i po chwili w następną. Przejechali jeszcze kilkadziesiąt metrów i samochód – po kolejnym ostrym skręcie – wjechał w bardzo wąską przecznicę, a potem w ciemną bramę. Zatrzymała samochód i wyrwała kluczyki ze stacyjki.
- Wyskakuj i biegiem za mną – krzyknęła i sama wyskoczyła z auta.
Wysiadł i pobiegł za nią. Biegli przez podwórko, potem w kolejną ciemną bramę i kolejne podwórko. Tam zatrzymała się na moment, aby po chwili otworzyć drzwi, których nawet nie widział. Poszedł posłusznie za nią. Przeszli niemal po omacku przez długi ciemny korytarz, aż dotarli do kolejnych drzwi, za którymi ich oczom ukazał się spory plac, oświetlony latarniami. Zatrzymała się w progu, a on stanął za jej plecami.
- Spójrz – usłyszał tuż obok siebie jej zdyszany głos – ten ciemny budynek po naszej lewej stronie. Drzwi po środku. Tam musimy dojść.
- Rozumiem – odpowiedział – pójdę pierwszy.
- Dobra, ja tuż za tobą.
Odwrócił się w jej stronę. Uliczne latarnie oświetlały jej twarz. Błyszczały w niej ciemnobrązowe oczy, takie oczy, których nie zapomina się nigdy, jeśli tylko raz się je zobaczy. Niespodziewanie spłynęło na niego coś na kształt błogości, a jednocześnie potwornie zabolały obrazy, które nagle pojawiły się przed jego oczami. Obrazy, których nie rozumiał, których nie potrafił uporządkować, ale obrazy, które widział w snach, w czasie przerażających nocy, kiedy zlany potem budził się z krzykiem.
- Znam twoje oczy… – wyszeptał – znam twoją twarz...
- Pewnie, że znasz. Ale teraz rusz łaskawie tyłek i zasuwamy do redakcji.
Zawahał się, ale tylko na moment. Skądś wiedział, że raz rozpoczęte zadanie trzeba doprowadzić do końca – za wszelką cenę i z pomocą wszelkich dostępnych (lub nie) środków. Bacznie rozejrzał się po placu. Nie był duży, może 100 metrów szerokości. Dokoła stały budynki, a między nimi dostrzegł wloty ulic i deptaków. Na środku stała chyba fontanna, a przynajmniej coś, co ją przypominało – teraz zakryta metalową czapą, prawdopodobnie ze względu na porę roku. Kilka ławek dokoła niej, kilkanaście bezlistnych drzew, kilka klombów. Kilka zaparkowanych samochodów przy budynkach i ani śladu życia – żadnego ruchu, żadnego dźwięku, poza pogwizdywaniem chłodnego wiatru w koronach drzew.
- To są tylne drzwi – usłyszał za sobą cichy głos – główne wejście jest z drugiej strony, od ulicy i parkingu. O tym wejściu nie wszyscy wiedzą, jest zamknięte, ale obok jest klawiatura do odblokowania. Gdybyś dotarł tam sam…
- Nie ma takiej opcji – przerwał jej – trzymaj się 3 metry za mną i nie próbuj przemykać się pod ścianą. Jeśli ktoś obserwuje plac, to natychmiast zauważy, że się dziwnie zachowujesz. Idę przodem, a ty zaraz za mną. Potrafisz zniknąć bez śladu w tym mieście?
- Tak, znam tu każdy zaułek.
- Dobrze. Jeśli usłyszysz cokolwiek innego niż nasze kroki i wiatr, to natychmiast zapadnij się pod ziemię, a potem przeżyj.
- To nie jest pole bitwy, nie przesadzaj…
- Nie wiem co to jest. Po prostu to zrób, rozumiesz?
- Dobra, dobra… – zdawało mu się, że na odczepnego to powiedziała.
Spojrzał znów w jej twarz. Patrzył przez chwilę zmrużonymi oczami.
- Odpowiadam za ciebie, więc nie pajacuj.
- Ej, zdaje się, że tym razem to ja odpowiadam za ciebie.
- To twoje zdanie – cały czas mówili niemal szeptem – moje jest inne. Boisz się?
Tym razem ona zmrużyła powieki i jakoś szczególnie popatrzyła na niego. Jej brązowe oczy stały się ciemniejsze, ale jednocześnie zabłysnął w nich jakiś ognik.
- Wiesz – odezwała się w końcu – ktoś mi kiedyś powiedział, że tylko idiota się nie boi, a liczy się tylko to, co zrobisz ze swoim strachem.
Przeszywający chłód przebiegł po jego plecach. Poczuł lodowate zimno w każdym centymetrze kwadratowym swojego ciała. I nie był to chłód nocy.
- Tak? To ciekawe co mówisz – poczuł lodowaty strumyk potu na skroni. – Kto ci to powiedział? I dlaczego?
- Człowiek, którego oboje kiedyś znaliśmy. Opowiem ci o nim jak tylko będzie sposobność.
- Kręcisz… Ale dobra, ruszamy.
Wyszedł na chodnik. Wolnym, ale stanowczym krokiem ruszył w kierunku wskazanego budynku. Jego zmysły nie zarejestrowały niczego poza chłodem i cichym odgłosem stąpania za plecami. Znał już ten sposób poruszania się i wiedział, że to ona. Przeszedł kilkadziesiąt metrów i bez przeszkód dotarł do celu. Rzeczywiście obok drzwi zobaczył mały prostokąt z klawiszami. Po kilku sekundach znowu byli już razem. Jej palce przebiegły po klawiaturze, która od pierwszego dotknięcia rozświetliła się na zielonkawy kolor. Usłyszał ciche stuknięcie odblokowanego zamka i naparł ramieniem na drzwi, które ustąpiły bezgłośnie. Weszli do ciemnego korytarza. Mrok rozpraszały tylko zielone fosforyzujące tablice informujące o drodze ewakuacyjnej. W ich nikłym świetle dostrzegł schody, prowadzące ku górze.
- Prowadź – powiedział cicho i kobieta wyprzedziła go, wstępując na pierwszy stopień. Nagle usłyszał ruch za plecami. Przywarł do ściany, pociągając ją za sobą i zobaczył otwierające się drzwi, którymi właśnie weszli. Przeszły przez nie dwie postacie i drzwi zamknęły się za nimi.
- To my – rozpoznał głos kobiety, którą jeszcze nie tak dawno niemal udusił.
– Widzieliśmy was w bramie jak staliście i zebrało się wam na pogawędki. Mało nie zwariowałam z niecierpliwości, ale twój tato nie pozwolił się ruszyć dopóki nie wejdziecie do środka.
- To rozsądne – odpowiedział – tak właśnie należało postąpić.
- Wiem – usłyszał głos mężczyzny – jesteśmy w komplecie, co dalej?
- Idziemy na piętro do redakcji, tam spokojnie pogadamy – powiedziała ta druga kobieta, która przyszła z nim – mam przynajmniej taką nadzieję. Ruszyła pierwsza po schodach i weszli na górę. Tam wyjęła z kieszeni klucze i otworzyła drzwi, przed którymi stanęli. Weszli do ciemnego korytarzyka i dalej, mijając kilkoro drzwi po obu jego stronach. Otworzyła kluczem następne wejście, znajdujące się na końcu korytarza i weszli do ciemnego pomieszczenia. Zaświeciło się światło i ujrzał dwóch ludzi siedzących na blacie dużego biurka. Jednocześnie usłyszał szczęk repetowanej broni i od razy wyczuł, że w pomieszczeniu jest więcej ludzi niż oni i tych dwóch przy biurku.
- Nie wierzę… – dobiegł go męski głos gdzieś z boku, prawie zza pleców, głos, który znał i który znów wywołał u niego bardzo silne emocje – nie wierzę… drugi raz przystawiam ci lufę do głowy.
- Zabierz to ode mnie – odezwała się wściekłym głosem kobieta, która przybyła razem z nim – coś ci się, człowieku, pomieszało. Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żeby ktoś kiedykolwiek mierzył do mnie z pistoletu.
- Bo też nie był to wtedy pistolet – znów ten znajomy męski głos, należący do człowieka, którego nie widział, skrytego gdzieś za nimi – tylko prawdziwy karabin, taki do zabijania złych ludzi. Mam ci przypomnieć jak wyszłaś z namiotu bez pozwolenia?
Mężczyzna, który to mówił wyszedł wreszcie na środek pomieszczenia i stanął przed nim, na wprost, z uśmiechem wpatrując się w jego oczy. Był pewien, że go znał, że jego twarz była mu nie tylko znana, ale wręcz bliska. Nie był jednak w stanie w żaden sposób przypomnieć sobie ani czasu, ani miejsca, ani okoliczności w jakich się z nim zetknął. On natomiast schował pistolet za pasek spodni i jeszcze szerzej uśmiechnął się do niego.
- Długo pana szukaliśmy, pułkowniku. Ale, dzięki Bogu i tej naszej wspólnej znajomej, w końcu się udało. Cieszę się, że znów jest pan z nami.
- Nie macie prawa tutaj być bez mojej zgody – usłyszał głos kobiety o brązowych oczach – to jest redakcja gazety i są pewne granice…
- Pani Moniko – przerwał jej mężczyzna – z całym szacunkiem, ale powinna pani pamiętać, że my, tak naprawdę, to nie istniejemy, więc prawo nas umiarkowanie obowiązuje. A poza wszystkim innym… nic pani z naszej strony nie grozi. Ani pani, ani pani gazecie, ani wolności mediów. Jesteśmy tu, bo mieliśmy zadanie odnaleźć naszego dowódcę i, również dzięki pani, właśnie nam się to udało.
- A zgubiliście go? – wyczuł szyderstwo w jej głosie i to szyderstwo znów zabrzmiało znajomą nutą – a w ogóle jak tu weszliście?
- Po tylu wspólnie spędzonych chwilach pani pyta jak weszliśmy do zwykłego budynku, który nawet nie jest zaminowany? A czy zgubiliśmy? W pewnym sensie… A raczej to on sam się zagubił, cokolwiek by pani chciała przez to słowo rozumieć.
- Więc zamiast go szukać, to prześladujecie i mnie i Baśkę i jego i nie wiem kogo jeszcze… Pułkowniku! Może byś się wreszcie odezwał!
Milczał. Nie odezwał się ani słowem od momentu, kiedy weszli do redakcyjnego pokoju i kiedy zobaczył ludzi, którzy tu na nich czekali. W głowie kotłowały mu się tysiące myśli, tysiące pytań, tysiące odpowiedzi „NIE” i tysiące odpowiedzi „TAK”. Zza jakiejś ciemnej zasłony poczęły wyłaniać się twarze ludzi – znanych i nieznanych. Głosy mówiące, krzyczące, błagające, płaczące, modlące się i przeklinające. Decyzje, które podjął i decyzje, których chciał uniknąć. Odpowiedzialność, którą przyjął i odpowiedzialność, którą – w swoim mniemaniu – zawiódł. Kolory, które powoli zaczął identyfikować – szarość piasku, oślepiająca żółć słońca, czerń spalonych budynków, metaliczny blask karabinów i czerwień krwi. Woń spalenizny, smród gnijących zwłok, i zapach prochu, który wydawał się bajeczny przy innych zapachach. Chrzęst rozdeptywanych skorpionów, syk węży i szmer wszędobylskiego robactwa. Krzyki komend i konania – w najróżniejszych językach. I to ciągłe, nieuchronne i nie opadające ani na ułamek sekundy skupienie myśli. I brak snu i przebudzenia z krzykiem w środku przeraźliwych nocy. I strach… I wtedy właśnie pojął, wtedy nagle, niespodziewanie zrozumiał – nie zapomniał dlatego, że tak się stało, zapomniał bo chciał, bo musiał, bo wmówił sobie, że nie chce pamiętać, bo wreszcie udało mu się założyć na umysł taką blokadę, zza której nic, kompletnie nic nie przenikało do teraźniejszości. Nic i nikt, nawet on sam. A teraz, po tych wszystkich wysiłkach nie zostało nic…
- Monika – usłyszał swój głos, który wreszcie znów zaczął rozpoznawać – to nie prześladowcy, to ratunek. Jakkolwiek chcesz to pojmować… to ratunek… Sierżancie
– zwrócił się do mężczyzny – gdzie możemy spokojnie porozmawiać?
- Limuzyna czeka trzy przecznice stąd – mężczyzna był wyraźnie uradowany, a na jego twarzy pojawił się wyraz prawdziwej ulgi – nawet pan nie wie, pułkowniku, jak się cieszę, że pan wraca.
- Nie rozczulaj się – odwarknął – może mam cię jeszcze przytulić, co? Zbieraj ludzi i tych tutaj – wskazał na trójkę, która z nim przybyła – i zwijamy się stąd. Zdaje się, że wkrótce będziemy mieli tu gości.
Ciąg dalszy nastąpi ...