fot. Jacek Piecuch

PUNKTY PRZECIĘCIA - odcinek dziesiąty Jacek Piecuch -11.09.2020r.

         ROZDZIAŁ VIII

          „Limuzyna” okazała się być ciemnozieloną ciężarówką z przykrytą plandeką paką. Kiedy zbliżyli się do niej, nagle wokół nich, niby spod ziemi, wyrosło kilku, ubranych w polowe mundury ludzi. Byli uzbrojeni po zęby w długą broń, którą kierowali prosto w nich, na głowach mieli hełmy i Barbara zadrżała na całym ciele, bo była pewna, że tej nocy nic jej już nie zaskoczy. Nie odezwali się ani jednym słowem, ale na widok człowieka nazywanego pułkownikiem, wszyscy jednocześnie, bez żadnej komendy opuścili broń. Jeden z nich otworzył tylną klapę ciężarówki, a człowiek nazwany sierżantem gestem głowy wskazał im miejsca na pace. Pułkownik zwinnym skokiem wsiadł do kabiny, a żołnierze w jednej chwili rozbiegli się dookoła pojazdu, tworząc pierścień wokół ciężarówki. Potem, kiedy oni siedzieli już na twardych, drewnianych ławkach, jeden po drugim, zajęli miejsca pod plandeką, a ostatni zamknął za sobą klapę. Samochód ruszył i wtedy usłyszała jak jeden z nich gwizdnął cicho, jakby ze zdziwieniem, ale jednocześnie jakimś, niezrozumiałym dla niej podziwem.

          - No co? – odezwała się szefowa – zaskoczeni? Może znowu napoicie mnie czymś jak kiedyś?

          Barbara nie zrozumiała ani tego co powiedziała Monika, ani rubasznego śmiechu żołnierzy, ale tej nocy, a raczej tego poranka, bo zaczęło już świtać, widocznie wszystko było możliwe.

          - Wytłumaczysz mi to? – odezwała się cicho do siedzącego obok niej Wojciecha.

          - Sam chciałbym rozumieć z tego coś więcej – odpowiedział równie cicho – może rzeczywiście pojmuję trochę więcej niż ty… ale to wszystko trochę skomplikowane.

          - Trochę? Jaki Irak? Skąd oni znają Monikę? I, jak mi się zdaje, tobie też nie są obcy…

          - Ja spotkałem ich tylko raz, a Monika… ona miała z nimi trochę więcej do czynienia. Ale powiem ci w tajemnicy, że czasami nie poznaję mojej córki, czasami wydaje mi się, że w ogóle jej nie znam. A poza tym są rzeczy, o które nie śmiałem jej pytać, czy raczej może bałem się usłyszeć odpowiedź. Zresztą jeśli zechce, to sama ci opowie. A coś mi się wydaje, że nie będzie miała wyjścia.

          - I ja tak sądzę – prawie warknęła – jakieś wyjaśnienia mi się chyba należą.

          - Jakieś ci się należą – usłyszała głos Moniki – ale najpierw to ja muszę zrozumieć co tu się dzieje. I wierz mi, że wyciągnę z nich każde słowo. A ty, sierżancie – zwróciła się do siedzącego obok niej mężczyzny – będziesz pierwszy do maglowania.

          - Dobrze pani wie, że ja tylko wykonuję rozkazy – odpowiedział jej – i nie dowie się pani ode mnie niczego, dopóki pułkownik nie wyrazi na to zgody. Zresztą najpierw muszę się ubrać w ludzkie ciuchy jakieś, bo w tych dziwnie się czuję.

          - Całkiem ci… panu dobrze w cywilnym ubraniu – Monika prawie się zaśmiała, choć w jej głosie wciąż jeszcze było słychać irytację.

          - Bardzo śmieszne – odrzekł – musieliśmy wybrać kilku ludzi, którzy jeszcze potrafią się poruszać w takich ciuchach, a ja, niejako z obowiązku, musiałem do nich dołączyć. Ale po tylu latach służby nie jest to łatwe. I nie musi mi pani mówić przez „pan”, bo są rzeczy, które zbliżają ludzi bardziej niż bruderszaft, jeśli wie pani co mam na myśli.

          - Chyba wiem – tym razem w jej głosie zagrała nutka jakiegoś ciepłego uśmiechu – i też ci przypominam, że kiedy kazałeś mi wracać do namiotu, to nie mówiłeś przez „pani” i niech tak zostanie. A ile to lat tej służby?

          - Za dużo pytań – roześmiał się – wiesz dobrze, że tego też nie mogę ci powiedzieć.

          - Ech… z wami to zawsze tak samo – zniecierpliwiła się wyraźnie – zaraz mi powiesz… – przerwała w pół zdania, bo samochód gwałtownie się zatrzymał.

          Przez chwilę, która wydała się jej wiecznością, trwała całkowita cisza. W tym chłodnym poranku, w tej wilgotnej mgle, która otulała budzący się dzień, ta cisza brzmiała niemal przeraźliwie, jakby nagle cały świat zamarł w oczekiwaniu na coś nieokreślonego, coś niemożliwego, coś niewiarygodnego, co jednak nieuchronnie musiało nadejść. Umilkł silnik ciężarówki i Barbarze zdawało się, że nawet wiatr ustał i trwała tylko ta cisza, która niemal spowodowała, że słychać było gwałtowne bicie jej serca. Dopiero po tej długiej jak nieskończoność chwili usłyszała kroki, które chrzęściły po – jak jej się zdawało – żwirowanej nawierzchni. Przez cienką plandekę przykrywającą pakę słychać je było bardzo wyraźnie, podobnie jak głos, którego nie znała, a który zabrzmiał gdzieś z przodu samochodu.

          - Starszy sierżant Koskowski, kontrola drogowa, proszę o przygotowanie dokumentów, prawo jazdy, dowód rejestracyjny, dowód ubezpieczenia pojazdu. Proszę też o odsłonięcie plandeki z tyłu pojazdu.

          - Kolego – tego głosu też nie znała, ale dobiegł on z wnętrza kabiny, więc domyśliła się, że należał do kierowcy – dobrze wiesz, że nie masz prawa mnie kontrolować, a jeśli tego nie wiesz, to tym gorzej dla ciebie – głos brzmiał cicho, ale stanowczo, niemal z lodowatym spokojem.

          - Nie jestem twoim kolegą. Nie macie żadnych oznaczeń na samochodzie, więc…

          - Skoro nie mamy oznaczeń – to znów był kierowca, który przerwał mu w pół zdania – to znaczy, że jest jakiś tego powód. Wracaj do radiowozu i zajmij się piratami drogowymi.

          - Przewozisz osobę, która jest w cywilnym ubraniu, więc mam podstawy was skontrolować.

          - Masz podstawy przypuszczać, że wiozę ministra obrony. Słuchaj no, kolego – to słowo „kolego” było wypowiedziane z takim naciskiem, że wyraźnie usłyszała, iż nie padło bez celu – masz z przodu numer rejestracyjny. Procedury nakazują ci, jeśli masz wątpliwości, zawiadomić żandarmerię i na tym twoja rola się kończy. Ale w tajemnicy powiem ci, że żandarmeria sprawdzi numery i każe ci zapomnieć o całej sprawie. Czy ja się wyrażam dość jasno?

          Znów zapadła cisza. Barbara czuła, niemal widziała oczami wyobraźni, jak dwaj mężczyźni w mundurach mierzą się lodowatym wzrokiem. Żołnierze obok niej nawet nie drgnęli. Siedzieli nieruchomo, niczym zielonkawe posągi, trzymając w dłoniach zimny w ten jesienny poranek metal karabinów. Nie bała się, raczej zaciekawiona czekała jak to się skończy.

          - W takim razie proszę zjechać na pobocze i czekać aż zawiadomię żandarmerię.

          - Pocałuj mnie w dupę… kolego… Nie masz prawa mnie zatrzymywać i pamiętaj, że być może w tej chwili narażasz na szwank obronność kraju.

          Niemal parsknęła śmiechem usłyszawszy to zdanie. Powstrzymała się jednak i niespodziewanie poczuła się jakoś dziwnie, niezrozumiale bezpieczna w otoczeniu tych ludzi, których znała, czy raczej nie znała, a tylko widziała – od kilkunastu minut.

          - Jurek – usłyszała inny głos, dobiegający jakby z oddali – odpuść, niech jadą. Zawiadomimy kogo trzeba i jesteśmy kryci.

          - Właśnie – to znów kierowca – zawiadomicie kogo trzeba i jesteście kryci. A ja ci obiecuję, że nie zawiadomię kogo trzeba. Bądź zdrów – usłyszała warkot uruchamianego silnika i samochód powoli ruszył dalej.

          Spróbowała sobie wyobrazić wściekłość i osłupienie malujące się na twarzy policjanta. Spojrzała na siedzącą obok niej Monikę i z przerażeniem zobaczyła, że ona niemal dusi się ze śmiechu.

          - Ja nie mogę… – mruknęła pod nosem – kim wy, do cholery jesteście?

          - Tajemnica wojskowa – odpowiedział jeden z żołnierzy, na co cała reszta gruchnęła gromkim śmiechem. Nie śmiała się razem z nimi. Ten rubaszny rechot wręcz ją irytował. Rozumiała coraz mniej, choć wydawać by się mogło, że cała ta dziwaczna sprawa powoli zaczyna się wyjaśniać. W głowie kołatało jej się wciąż zdanie wypowiedziane jeszcze w redakcji „my, tak naprawdę, to nie istniejemy”, co mogło sugerować jakąś tajną, supertajną jednostkę specjalną, ale wiedziała doskonale, że w Polsce nie ma jednostek specjalnych, działających poza jakąkolwiek kontrolą, a jeśli by się takie pojawiły, to z pewnością nie działałyby legalnie i również z pewnością nie istniałyby poza jakąś, bliżej nie określoną kontrolą. Z drugiej jednak strony w jej uszach brzmiało też drugie wypowiedziane wówczas zdanie „prawo nas umiarkowanie obowiązuje”. Skoro zatem byli regularnym – w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa – wojskiem, to skąd te wszystkie poszukiwania, podchody, tajemnice? Dlaczego na terenie kraju? Kim jest człowiek nazywany pułkownikiem? Skąd zna Monikę i skąd ona go zna? Skąd te wszystkie dziwne słowa o Iraku, skoro – jak powiedzieli – zagubił im się w kraju? Tysiące pytań huczących w jej głowie i ani jednej odpowiedzi… Nie lubiła takich sytuacji, nie czuła się pewnie w samym środku jakiegoś dziwacznego równania z milionem niewiadomych. Nie była młodą, początkującą dziennikarką i niejedno już widziała, odwiedzała jednostki wojskowe – bardziej lub mniej tajne, rozmawiała z żołnierzami, odwiedzała weteranów w szpitalach… I właśnie wtedy, właśnie w tym momencie nagle zrozumiała…

          - Baśka – usłyszała obok siebie szept szefowej, która zdawała się czytać w jej myślach – ja też nie wszystko rozumiem, ale mam nadzieję na wyjaśnienia już bardzo niedługo.

          - A ja chyba właśnie pojęłam o co tu chodzi – odpowiedziała również cicho, ale z emocją w głosie – to jest…

          - Nie teraz – przerwała jej – przyjdzie pora, najpierw posłuchajmy co mają nam do powiedzenia. Jak ich znam, to mają miejsce, gdzie można będzie spokojnie porozmawiać.

          Jakby na potwierdzenie tych słów samochód zwolnił, potem wyraźnie poczuła kilka ostrych zakrętów. Jeszcze chwila i zatrzymał się. Usłyszała trzask drzwi od szoferki i po chwili otworzyła się tylna klapa ciężarówki. Żołnierze jeden po drugim, z kocią niemal zwinnością, wyskoczyli na zewnątrz. Wciąż jednak widać było, że zachowują się jak by byli na froncie – broń w pogotowiu, szyk otaczający samochód i baczne spojrzenia dookoła.

          - Jesteśmy na miejscu – usłyszała głos pułkownika. Sama w myślach już zaczęła go tak nazywać – tu nas nikt nie znajdzie i tu spokojnie porozmawiamy.

          Nieco chyba pokracznie zeskoczyła z wysokiej dość platformy i z ulgą zauważyła, że żołnierze robili wrażenie, jakby nie dostrzegali, bądź nie chcieli dostrzec tej jej niezdarności. Monika i jej ojciec też byli już na zewnątrz, przy czym im obojgu opuszczenie ciężarówki przyszło jakoś łatwiej, jakby pół życia spędzili na opuszczaniu ciężarowych samochodów. Sapnęła jakoś tak zirytowana tym faktem i rozejrzała się wokół. Ranek wstał chłodny, ale słoneczny i w tych porannych promieniach dnia ujrzała niski, zniszczony nieco budynek, stojący na środku ogromnej pustki. Wyglądało to tak, jakby ktoś przygotowywał plac pod budowę i zapomniał wyburzyć jednego jedynego budynku, który i tak wydawał się chylić ku upadkowi. Droga, którą przybyli niknęła gdzieś na horyzoncie, w porannej jeszcze, jesiennej mgle. Wiatr gwizdał w plandece ciężarówki i w pustych oczodołach okien budynku i poczuła się przez moment tak, jakby na świecie istniała już tylko ona, szefowa i jej ojciec i ta grupa dziwnych żołnierzy-nieżołnierzy.

          - To poligon – głos pułkownika wyrwał ją z tego dziwacznego odrętwienia. Wydawało się, że chce ją uspokoić lub, co gorsza, czyta w jej myślach – dość specyficzny, ale poligon.

          Spojrzała na niego i zauważyła natychmiast, że zmienił się nie do poznania. Ani trochę już nie przypominał tego mężczyzny z parku, ani nawet tego niepewnego i rozchwianego człowieka, któremu wszyscy próbują wmówić – wbrew niemu – kim jest. Teraz miał czoło zmarszczone lekko pewnością siebie i wzrok, w którym czaiły się przedziwne błyski. Znała ten wyraz spojrzenia. Nieraz spotkała się z nim, kiedy przygotowywała reportaże o wojskowych misjach, kiedy rozmawiała z dowódcami, czy zwykłymi żołnierzami. Teraz jednak dostrzegła coś jeszcze, coś, czego początkowo nie pojęła, a co już po chwili rozpoznała jako głęboko skrywane cierpienie, jakiś przeraźliwy smutek, jakiś niemożliwy wręcz do opisania ból. Widziała to już nieraz i zdała sobie sprawę, że jej diagnoza okazała się być słuszną.

          - Specyficzny – odezwała się niepewnie – to znaczy zaminowany? Nuklearny? Eksperymentalny? Testujecie tu nowe rodzaje ludobójstwa?

          - Nie – prawie się uśmiechnął – jest po prostu tylko nasz. Nikt nie ma tu prawa wstępu i każda próba zbliżenia się jest natychmiast sygnalizowana. No i nasze koszary – znów ten lekki niemal uśmiech – zapraszamy do środka, przekona się pani sama.

          - To są koszary? To wygląda jak ruiny dużego osiedlowego śmietnika.

          - I tak właśnie ma wyglądać. Ale chyba zdążyła już pani przyzwyczaić się, że u nas nie wszystko jest takie, na jakie z pozoru wygląda.

          - U was… to znaczy u kogo? – próbowała dociekać.

          - Wszystko po kolei – przerwał jej dość obcesowo – proszę uważać w drzwiach, są dość niskie.

          Chciała jeszcze coś dodać, ale jej wzrok natknął się na jego spojrzenie i było w nim coś tak rozkazująco zimnego, że zaniechała dalszych pytań i mrucząc coś pod nosem – sama nie wiedziała – wyraz złości czy zniecierpliwienia, a może tylko niechęci – ruszyła w stronę wejścia do budynku. Monika i jej ojciec już zniknęli w środku, podobnie jak większość żołnierzy. Dwóch tylko stało jeszcze na zewnątrz przy drzwiach, jakby czekając aż ostatnie z nich wejdzie do środka.

          Wiedziała już, że rozwiązanie jest bardzo blisko. Wiedziała, że to już tylko kwestia chwil, może minut, choćby nawet godzin, ale nie dni – i cała ta zawiła sprawa, cała ta zagadka znajdzie wreszcie swoje rozwiązanie. Tym pewniej zatem przeszła przez – rzeczywiście – niskie drzwi i znalazła się wraz z innymi w pomieszczeniu, w którym nie było kompletnie nic, poza tkwiącymi w nieotynkowanej ścianie solidnymi stalowymi drzwiami. Takie przynajmniej było jej pierwsze wrażenie, bo wewnątrz panował półmrok, ledwie rozpraszany nikłymi promieniami dnia, wpadającymi przez drzwi i dziury po oknach.

          - Sprawdziliście systemy? – zapytał pułkownik. Nie wiedziała do kogo było skierowane to pytanie, ale odpowiedź przyszła sama, natychmiast.

          - Tak jest – odpowiedział sierżant – wszystko działa jak należy.

          - Świetnie. Włącz czujki i wszyscy do środka. Mamy coś do jedzenia? Zgłodniałem…

          - Tak jest – sierżant miał w głosie wyraźną radość, której wciąż nie rozumiała – mamy standardowo konserwy i suchary, a chłopaki dodatkowo coś tam we wsi kupili. Jest kawa, jest herbata, są cytryny, wódka też się znajdzie…

          - Nie słyszałem tego – odpowiedział pułkownik – czego rechoczesz? – to było już do Moniki, która niespodziewanie zaniosła się cichym śmiechem.

          - Konserwy i suchary – odpowiedziała, dusząc się ze śmiechu – i wódka… Raz w życiu poczęstowałbyś mnie prawdziwym jedzeniem.

          - Bardzo śmieszne – warknął pułkownik – to nie Ritz…

          - Specjalnie dla gości będzie jajecznica – odezwał się sierżant.

          - Ani mi się waż! Poprzewraca im się w głowach…

          - Tak jest! – to już było krzyknięte wyraźnie ze śmiechem – pułkowniku, proszę – podał mu coś, co miało kształt białego prostokąta – pańska własność.

          - Sam mogłeś to zrobić – mruknął pułkownik i przyłożył ten przedmiot do drzwi, które z cichym szumem otworzyły się – też masz dostęp…

          - I robiłem jak pana nie było. Ale teraz, dzięki Bogu, już pan jest…

          - Ech, zamknij się…

          Barbara wyczuła w tym warknięciu jakąś niezwykłą miękkość, jakieś niespodziewane ciepło, ukryte pod pozorną mrukliwością. Znała to. Widziała oddanie w oczach żołnierzy, którzy opowiadali o swoich dowódcach, rozumiała banalnie niby brzmiące „poszliby w ogień” za swoim dowódcą. Nie zdziwiła się zatem, a tylko – ze zdziwieniem – poczuła, że się uśmiecha do swoich myśli i – chyba – do tych ludzi też.

          Za drzwiami były schody. Nie zdziwiła się nawet bardzo, kiedy zauważyła, że prowadzą w dół i że są oświetlone lampami wmurowanymi w ścianę, która wcale nie była odrapana, a wręcz wyglądała na świeżo odmalowaną. Były kręte i dość strome, ale w ścianie była poręcz, dzięki której schodząc czuła się bezpiecznie. Zeszli tymi schodami w dół, drzwi zamknęły się cicho za pułkownikiem schodzącym na końcu. Na dole zobaczyła zaskakująco duże pomieszczenie, które przypominało wnętrze wieży kontrolnej na lotnisku, brakowało tylko wielkich przeszklonych okien. Kilkanaście monitorów, jakiś migające lampki, których przeznaczenia nawet nie próbowała się domyślać. Dwóch żołnierzy siedzących przy monitorach ze słuchawkami na uszach gwałtownie zerwało się na widok pułkownika, który kiwnął do ich głową jakoś tak – niby witając, niby pozdrawiając, niby odpowiadając na salutowanie. Gestem nakazał im wrócić do zajęć, co posłusznie wykonali, choć doskonale widziała niekłamaną radość w ich oczach.

          - Centrum dowodzenia – mruknęła pod nosem.

          - W dużym uproszczeniu – odpowiedział sierżant – i nie muszę chyba informować, że to miejsce i wszystko co tu widzicie jest tajne.

          Było to tak oczywiste, że aż spojrzała na niego niemal z wyrzutem. On natomiast mrugnął do niej jednym okiem i podszedł do przeciwległej ściany, w której teraz dopiero zauważyła zamknięte drzwi. Otworzył je i gestem zaprosił do środka. Przeszli przez krótki korytarzyk, również oświetlony lampami w ścianie. Następne wejście, a za nim duże pomieszczenie, w którym stało kilkanaście zaścielonych idealnie łóżek i mała kuchenka gazowa. Dalej troje drzwi, z których jedne były uchylone i dostrzegła tam łazienkę z prysznicami. Przeszli jeszcze następne wejście i znaleźli się w pomieszczeniu, na widok którego poczuła dreszcze w całym ciele. Na środku stał stół i kilka wokół niego krzeseł, ściany zaś wyłożone były dziwacznymi płytkami, które na pierwszy rzut oka przypominały korek, ale były w specyficzny sposób podziurkowane. Widziała kiedyś takie ściany, kiedy odwiedziła studio nagraniowe i po chwili zrozumiała, że to pomieszczenie dźwiękoszczelne.

          Sierżant robił wrażenie, jakby dyskretnie chciał wyjść i zostawić ich samych, ale pułkownik gestem wskazał mu krzesło. Było coś w tym ruchu dłoni, w tym spojrzeniu takiego, co pozwalało od razu pojąć – z jednej strony zależność służbową, ale z drugiej przedziwne jakieś więzi łączące tych dwóch ludzi – zaufanie? Coś na kształt starej znajomości? Przyjaźni niemal? A może wszystkiego po trochę... W każdym razie wystarczył ten jeden gest, aby sierżant został w pomieszczeniu, choć usiadł dopiero wtedy, kiedy wszyscy inni zajęli miejsca przy stole. Barbara widziała wyraźnie jak czekał aż pułkownik usiądzie. Otworzyły się drzwi i weszło dwóch żołnierzy, niosąc jakieś jedzenie. Nie przyglądała się zbytnio temu co przynieśli, choć wreszcie i ją opuściły emocje i zaczęła odczuwać głód. Bardziej interesujący był dla niej wyraz twarzy pułkownika. Widziała mękę, jaką próbował ukryć, a która – jak jej się zdawało – musiała wiązać się z tym co za nim i – co może ważniejsze – tym co jeszcze przed nim. Wiedziała, była pewna, że nie będzie to łatwa opowieść, że będzie musiał wysilić całe swoje jestestwo, aby przetrwać – po raz drugi – to co miał do opowiedzenia, to co siedziało gdzieś głęboko w nim, to co zaprowadziło go na skraj szaleństwa, bo tak właśnie oceniała stan jego… duszy? umysłu? serca?

          - Pani już wie, prawda? – musiał wyczuć jakimś swoim nieznanym jej zmysłem, że przygląda mu się i czyta w jego twarzy.

          - Tak, ja już wiem – odpowiedziała cicho – widziałam wielu żołnierzy, którzy wrócili z misji. Każdy z nich miał to samo w spojrzeniu.

          - Zatem będzie to trudniejsze niż się spodziewałem – bardziej westchną niż powiedział i jego wzrok stał się jeszcze bardziej nieobecny, błądził gdzieś daleko od tego miejsca, gdzieś, gdzie nic nie jest ludzkie.


        ROZDZIAŁ IX

          - Moi ludzie są zmęczeni – odezwał się, kiedy generał podniósł wzrok znad mapy i spojrzał na niego znużonym wzrokiem – nie mogę narażać ich na kolejną operację. Jeśli nie odpoczną, to grozi im śmierć. Wie pan doskonale, że zdolność operacyjna wymaga regeneracji.

          - Wiem – odpowiedział generał – wszyscy jesteśmy zmęczeni tą pieprzoną wojną. Możesz odmówić, zrozumiem to. Ale nie mam lepszego oddziału od twojego. Nikt tak dobrze nie zna się na tej… robocie… A to bardzo ważne zadanie. Powiem tylko tyle, to będzie twoja ostatnia misja i wszyscy wracacie do kraju. Masz moje słowo.

          - Z całym szacunkiem, ale…

          - Wiem – przerwał mu generał – już ci obiecywałem kilka razy ostatnią misję. Teraz powtarzam: masz moje słowo.

          - Zgoda – westchnął ciężko – ale mój warunek: biorę tylko ochotników, a reszta zostaje w bazie.

          - Zgadzam się – generał wyraźnie odetchnął z ulgą – macie 12godzin na jakiś odpoczynek i jutro o świcie startujecie. Wydam rozkazy co do zaopatrzenia. Jeśli czegoś nie dostaniesz, od razu melduj, wykopię spod ziemi. Możesz odejść. I… dziękuję…

          Uścisnął wyciągniętą do siebie dłoń i bez słowa wyprężył się, zasalutował i wyszedł z namiotu. Uderzyło go gorąco pustynnego popołudnia, którego w namiocie tak bardzo się nie odczuwało. Włożył hełm i wolnym krokiem ruszył w stronę dwóch stojących po drugiej stronie piaszczystego placu śmigłowców. Żołnierz stojący przy pierwszym z nich nie mówił nic, tylko patrzył wyczekująco.

          - Masz papierosa? – zapytał matowym głosem.

          - Pan przecież nie pali, pułkowniku.

          - Wiem. Masz?

          - Tak jest! – z kieszeni polowego munduru wyjął paczkę papierosów i zapalniczkę.

          Zaciągnął się mocno, aż poczuł lekki zawrót głowy… Nie palił od dawna. Ostatniego papierosa zapalił okazjonalnie, w towarzystwie kogoś, kogo już nie ma, kogoś, kto zginął – w jakimś stopniu – z jego powodu. Zacisnął zęby i opanował emocje.

          - Zbierz ludzi – powiedział – za 5 minut odprawa.

          - Wszystkich?

          - Wszystkich. Ma nie brakować ani jednego. Warta też. Zakładam, że w głównej bazie nic nam nie ukradną.

          - Nigdy nie wiadomo, panie pułkowniku – żołnierz próbował żartować, ale wzrok pułkownika zmroził go jak góra lodowa.

          – Tak jest! Odwrócił się na pięcie i pobiegł w głąb bazy, między namioty rozstawione gęsto na pustynnym piasku. Ledwie dokończył papierosa, a posłany żołnierz wrócił i wyprężył się na baczność.

          - Melduję, panie pułkowniku, że wszyscy są w naszej kantynie.

          - Dobrze, sierżancie – odpowiedział zmęczonym głosem – idziemy do nich.

          Kantyna to był namiot, którego poły były zarzucone na wierzch, tak, by można było swobodnie przejść przez całą jego długość i wyjść z drugiej strony. Zamiast mebli stały tam skrzynki z amunicją i prowiantem, na których siedzieli żołnierze. Na jego widok podnieśli się wszyscy energicznie i stanęli na baczność.

          - Spocznij – powiedział pułkownik – siadajcie.

          Usiedli z powrotem wszyscy łącznie z sierżantem. Tylko pułkownik stał i długą chwilę zbierał myśli, czując na sobie wyczekujące spojrzenia. Nie bardzo wiedział jak zacząć, nie był wytrawnym mówcą, ale wiedział doskonale, że nie może długo trzymać ich w niepewności. Zebrał się więc w sobie i zaczął z głębokim westchnieniem.

          - Panowie… koledzy… Wiem, że przyjechaliśmy tutaj, jako do ostatniego miejsca przed powrotem do domu. Wiem, że wszyscy macie dość tego parszywego kraju i tej parszywej wojny. Ale dostałem rozkaz wykonania jeszcze jednego zadania, podobno tym razem naprawdę ostatniego. Wymogłem na dowódcy, że zabieram ze sobą tylko i wyłącznie ochotników, zatem… powiem to tylko raz i więcej nie będę powtarzał… Każdy, kto ma ochotę wrócić do domu, w tej chwili wychodzi z kantyny. Daję wam słowo, że nie będę miał do nikogo żalu, nikogo nie będę namawiał, ani nikomu nie powiem z tego powodu złego słowa. Czy wyrażam się dość precyzyjnie?

          Przerwał na chwilę i bacznie patrzył na ich twarze, na twarze zmęczonych trudami ludzi, na twarze ciemne od słońca i wiatru, w oczy, w których dawno nie było blasku.

          - Nie mamy wiele czasu – podjął po chwili i spojrzał na zegagrrek – dlatego ci, którzy wracają mają minutę na decyzję.

          - Panie pułkowniku – odezwał się sierżant – pan przecież dopiero wyszedł ze szpitala.

          - Ty też – warknął na niego.

          - Ja to co innego, ja byłem draśnięty, pan był poważnie ranny.

          - Sierżancie, czy chcesz mnie zezłościć? Wiesz dobrze, że jestem potworem kiedy się wściekam. Powtarzam, macie minutę na decyzję. Czas start.

          To była bardzo długa minuta. W tym czasie nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Nikt nie wyszedł, nikt nawet nie podniósł się ze skrzynki, nikt nawet nie poruszył głową.

          - Panie pułkowniku – usłyszał głos jednego z żołnierzy, siedzącego gdzieś z tyłu, za innymi – mówię to za siebie, ale myślę, że chłopaki się ze mną zgodzą. Jeśli pan idzie na akcję, to my z panem. Jesteśmy na rozkazy, prawda chłopaki? – zwrócił się do pozostałych.
Ciąg dalszy nastąpi ...

Zaproszenie do współpracy

Zapraszamy do współtworzenia naszej gazety przez bieszczadzkich poetów, pisarzy, fotografów, rzeźbiarzy, malarzy i innych artystów. Na naszej stronie możecie pochwalić się swoją twórczością oraz ją zapromować. Bardzo chętnie będziemy udostępniać łamy naszej gazety młodym, debiutującym artystom aby mogli zaprezentować się szerszej publiczności.
Serdecznie zapraszamy do współpracy. Zainteresowanych naszą ofertą prosimy o kontakt : tel- 883 018 180, e-mail- redakcja@zaslyszane-w-bieszczadach.pl
Zasłyszane w Bieszczadach - portal opinii
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redaktor Naczelny - Ewa Sudoł
Liczba odwiedzin: 1338211
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem