fot. Jacek Piecuch

PUNKTY PRZECIĘCIA - odcinek trzynasty - Jacek Piecuch 12.12.2020r.

      ROZDZIAŁ XII

           - Ja to wszystko pamiętam nieco inaczej – Monika miała na twarzy uśmiech, który nie był uśmiechem, a w spojrzeniu było coś, czego Barbara nie była w stanie jednoznacznie zdefiniować – ale to tylko drobne szczegóły, które nie mają większego znaczenia dla całej tej historii.

          - Pamiętasz? – pułkownik spojrzał na nią dziwnym wzrokiem – pamiętasz szczegóły?

           - Czy pamiętam? Pułkowniku – mówiła cicho, ale w jej glosie brzmiał krzyk – każda sekunda tam trwała miesiące, a każda godzina była jak lata… Ale pamiętam wszystko ze szczegółami, od mojego wyjazdu na pustynię, aż do twojego przybycia… Pamiętam każdą tę sekundę i każdą tę godzinę…

          - A ja do tej pory nie mam pojęcia jak to się stało, że się tam znalazłaś. I jak to się stało, że przetrwałaś… przetrwaliście… Przecież to nie były dni, nawet tygodnie, to były miesiące.

          Nie odpowiedziała. Nie od razu. Jej szczęki zacisnęły się i wyraźnie było widać jak pulsują mięśnie na jej policzkach. W oczach miała coś, co Barbara mogła nazwać tylko jednym słowem: ŚMIERĆ. Długo milczała, zanim wreszcie wybrzmiał jej głos – inny niż znała, chropowaty i metaliczny.

          - Gdybyś wiedział, pułkowniku… Spotkałam tam śmierć pod każdą możliwą postacią… Widziałam okaleczone ludzkie zwłoki, słyszałam świst kul, czułam zapach spalenizny… Opatrywałam rannych, chowałam zabitych… Umierali na moich rękach… Strzelałam do ludzi… Nie wiem czy i ilu zabiłam… Gdybyś wiedział… Gdybyś wiedział to wszystko… Ale powiem ci jedno – nagle coś się zmieniło w jej spojrzeniu – kiedy wpadłeś tam do środka z karabinem wymierzonym we mnie… Niewiele brakowało, a do ciebie też bym strzeliła… Przeszłam przez piekło… Ale głos, który był tak znajomy i tak niewiarygodnie jednocześnie niemożliwy sprawił, że… mogłam już umrzeć…

          Cisza, która wtedy nastała była niemal słyszalna, niemal była brzmieniem. Jakby nagle zawisło w powietrzu coś niewyobrażalnego, niewiarygodnego, niewypowiedzialnego. Coś, co niezrozumiale łączyło w sobie przerażenie i ból. Jakby cały świat niespodziewanie stał się jednym wielkim traumatycznym wspomnieniem, jakby wszystkie te słowa, które padły z ich ust zawisły w przestrzeni jako coś niemal materialnego, jakaś gęsta maź, przez którą przebrnąć mogli tylko nieliczni.

          - Kiedyś ci to opowiem – głos Moniki był znów taki jak zawsze – kiedyś, jak będzie okazja.

      - Mam nadzieję, że będzie – odpowiedział pułkownik – mam nadzieję, bo już wtedy miałaś opowiedzieć, ale… stało się inaczej…

           - No stało się… i ciągle nie wiemy jak i dlaczego.

          - Myślisz, że on wie? – wtrąciła się Barbara – Myślisz, że on sam jest w stanie to wszystko dokładnie opowiedzieć? Nie sądzę…

          - Baśka – Monika spojrzała na nią, jakby nagle przypomniała sobie o jej istnieniu – czy ty wiesz coś o czym ja nie wiem?

          - Ja nie wiem kim ty jesteś, a co dopiero mam wiedzieć coś więcej… – Barbara powiedziała to tak, że wydawało się, że zaraz zaatakuje – Od jakiegoś czasu żyję jakby w świecie równoległym, niespodziewanie okazało się, że wydarzenia, które działy się tysiące kilometrów stąd nagle dotknęły mnie osobiście, a moje szefowa jest kimś, kogo nie znam. I ty się pytasz czy ja wiem coś więcej? Ja wiem tylko co jemu jest – wskazała głową na pułkownika – albo przynajmniej tak mi się zdaje. A cała reszta wciąż do mnie nie dociera. Jaka wojna? Jaki Irak? Jaka śmierć? Ja chyba z wami oszaleję zaraz…

          - Pani Barbaro…

          - Niech pan wreszcie przestanie mówić do mnie przez „pani” – krzyknęła do pułkownika jakoś histerycznie, ale już za chwilę opanowała emocje – jakbym była kimś obcym, jakby lepiej było dla was, żeby mnie tu nie było… Wszyscy mówicie do siebie po imieniu, a do mnie…

          - No nie przesadzaj – Monika parsknęła jakimś dziwacznym śmiechem – ja do tej pory nie wiem jak on ma na imię.

          - Spadaj! – warknęła jak mała dziewczynka, której ktoś zabrał ciastko – dobrze wiesz o czym mówię.

          - Baśka! Tak lepiej? – wtrącił pułkownik.

          - Znacznie lepiej! – mruknęła z zaciśniętymi zębami.

          - Zatem Baśka… Ty jedna zdajesz się rozumieć i, o ile uda mi się skończyć tę historię, wszystko stanie się dla ciebie jasne. Pod warunkiem oczywiście, że Monika też kilka szczegółów dorzuci.

          - I wam się wszystkim wydaje, że… Ech…

          To westchnienie rezygnacji wyrwało się z jej ust, bo niespodziewanie dla siebie samej nagle stwierdziła, że i tak jej złość niczemu nie służy, że zrozumieć będzie można dopiero jak się skończy ta opowieść, że w sumie po to została dziennikarką, żeby rejestrować i opisywać historie, emocje, przeżycia, tragedie i radości. I nastała znów cisza, która była oczekiwaniem. Tym razem jednak nie było to tylko oczekiwanie na dalszy ciąg, ale raczej oczekiwaniem na to, by opadło napięcie, by opadły emocje.

          - Basiu – tym razem Monika miała w głosie jakieś ciepło, którego Barbara dotąd nawet nie podejrzewała – zrozum, że to wszystko co się wydarzyło… i jemu i mnie… że to wszystko to splot niezwykłych okoliczności, których pojąć niełatwo… Opowiem ci o moim pobycie w Iraku, kiedy pułkownik… Jak ty masz do cholery na imię?

          - Tajemnica – odpowiedział.

          - Jasne… Dobra, nie musisz… Więc kiedy on już skończy tę swoją opowieść i kiedy pojmiemy jak to wszystko się stało, to obiecuję ci babski wieczór z długą bardzo opowieścią, może tak być?

          - A może być jakoś inaczej?

          - Nie może.

          - To po co pytasz?

            - Bo może być bez babskiego wieczoru przy kawie.

          - Wolę z kawą.

          - Sama widzisz…

          - Ja przepraszam, że się wtrącam – niespodziewanie odezwał się sierżant – ale ja też jestem zainteresowany tymi opowieściami i nie będę ukrywał, że w tej chwili bardziej zależy mi na tym, aby pułkownik dokończył. Jestem żołnierzem i nikt nie wie co będę robił za dwa dni.

          - O… i głos rozsądku – powiedziała Monika – opowiadaj dalej pułkowniku, bo przerwałeś w takim momencie… Normalnie mistrz suspensu.

          - Bo to niełatwe wszystko – pułkownik miał wzrok utkwiony gdzieś w przestrzeni poza nimi wszystkimi – no ale spróbuję się skupić i jakoś to wszystko poskładać do kupy.

          Długą chwilę trwało milczenie. Nikt z obecnych nie śmiał go przerywać, bo wszyscy mieli jakąś nieuchwytną świadomość, że czeka ich obraz zła, obraz mroku, obraz cienia, jaki położył się na losie człowieka, który próbował otworzyć się chyba również przed sobą samym i zmierzyć się z przeszłością, która – będąc niezwykłą traumą – pozostała w nim jako teraźniejszość. Czuli wszyscy podskórnie, że powody, dla których silny mężczyzna w kwiecie wieku zagubił się we własnej psychice, nie mogą być wątłe i błahe, że padną tu słowa, które nieuchronnie prowadzą do krańców ludzkiej odczuwalności i samego dna ludzkiego zatracenia.

          Pułkownik robił wrażenie, jakby jakoś zbierał się w sobie, ale przychodziło mu to z wyraźnym trudem. Jakby próbował poukładać w głowie porozrywane na strzępy obrazy, porozpadane zdania… I jakby starał się dopisać do nich jakieś nieokreślone didaskalia, bez których ten dramat nie będzie zrozumiały. Jakby też wszystkie akty tego dramatu chciał posegregować według jakiejś, sobie tylko na razie znanej chronologii, według dla siebie tylko zrozumiałego sensu.

          - Zawiodły procedury – odezwał się wreszcie. – Transportery miały przyjechać z amerykańskiej bazy w ciągu dwóch godzin, ale z jakiegoś powodu nie dotarły przed zmrokiem, więc wiedzieliśmy, że nie będzie ich wcześniej niż następnego dnia rano.

          - Z uwagi na bezpieczeństwo w nocy konwoje nie jeżdżą – wtrącił sierżant – tak to niestety działa i nie ma na to rady.

          - Dokładnie – potwierdził pułkownik – mieliśmy zatem do wyboru trzy możliwości. Albo zostać w wiosce do rana i dać się w nocy zastrzelić jakiemuś oddziałowi rebeliantów, który z całą pewnością przybędzie kiedy tutejsi nie będą się odzywali przez dłuższy czas, albo zostawić jeńców w wiosce i wrócić przejętymi pikapami, albo zastrzelić ich i również ich samochodami wracać do bazy. Oczywiście z założeniem, że starczy nam paliwa, a w drodze nie natkniemy się na wroga, który nawet w nocy patrolował pustynię, którą znał jak własną kieszeń.

          - Czy ja to dobrze rozumiem? – odezwała się Barbara – akcja została tak zaplanowana, że zostaliście bez wsparcia?

          - Również bez prowiantu, wody i zapasu amunicji – odpowiedział pułkownik. – Ale nie oce-niaj pochopnie, bo wojna rządzi się swoimi prawami. Nie zawsze wszystko zagra i czasami zdarza się, że któryś trybik machiny po prostu nie zadziała. Problem polegał głównie na tym, że było nas tam tylko pięciu, a to zdecydowanie za mało, żeby prowadzić jakiekolwiek działania w strefie wroga.

          - Czyli po prostu zostawiono was samym sobie – Barbara wciąż nie mogła pojąć – na pastwę losu i, w zasadzie, na pewną śmierć.

          - W dużym uproszczeniu można to tak ująć. Ale powtarzam, w dużym uproszczeniu. Pamiętaj, że nie byliśmy zwykłym wojskiem, tylko specjalnie przeszkolonym i zorganizowanym oddziałem do działań… powiedzmy… najróżniejszych. Poza tym nasz oddział był tak bardzo tajny, że tylko nieliczni dowódcy wiedzieli o jego istnieniu. Kiedy zatem coś nie zadziałało, to istniało spore prawdo-podobieństwo, że cały system padnie i byliśmy tego świadomi i na to przygotowani.

          - I co zrobiliście? – zapytała Monika.

          - Wybraliśmy czwartą opcję – pułkownik uśmiechnął się w jakiś dziwny, chytry sposób.

           - Mówiłeś, że były tylko trzy.

          - Bo tylko trzy były zgodne z procedurami – przebiegły uśmiech wciąż nie znikał z jego twarzy. – Sytuacja zmusiła nas do działań niestandardowych.

          - Czyli? - Czyli trzeba było przechytrzyć i sytuację i system, który nie zadziałał i standardy.

          - A nie mogliście po prostu powiadomić kogoś o sytuacji i zażądać wsparcia?

          - Mogliśmy i w końcu do tego doszło, choć nie od razu – pułkownik mówił to takim głosem, jakby pozostawienie pięciu ludzi na pustyni na pastwę wojny i wszystkiego co się z nią wiązało było czymś, co działo się każdego dnia – ale pamiętajcie, że akcja miał się rozpocząć dopiero następnego dnia i na ten czas były zarezerwowane siły i środki. A okazało się, że jeszcze tego samego dnia kiedy wystartowaliśmy z bazy cała akcja była już zakończona… W pewnym sensie…

          - Dodatkowo sprawę utrudniało to, że akcja była ściśle tajna i nie można było otwartym kanałem informować ani zwierzchników ani sojuszników, bo z całą pewnością dotarłoby to również do wroga – wtrącił się sierżant. – A musicie wiedzieć, że kiedy śmigłowce dotarły do bazy, to po pierwsze czekały już sanitarki na was – wskazał ruchem głowy Monikę i jej ojca – a po drugie dowódcy byli powiadomieni przeze mnie kiedy znaleźliśmy się w strefie, z której bezpiecznie można było nawiązać łączność. Przekazałem was służbom medycznym i natychmiast stawiłem się u generała, któremu zdałem pełną relację z przebiegu misji.

          - Wiesz już teraz dlaczego zależało mi żebyś z nimi poleciał? – to nie było raczej pytanie pułkownika, tylko bardziej stwierdzenie niemal oczywistego faktu.

          - Panie pułkowniku, ja to wiedziałem od samego początku.

          - To po coś się awanturował?

          - Pan wie….

          - Wiem. Musiałeś spróbować.

          - Tak jest. Cały czas czekam na konsekwencje.

          - Wrócimy do tego – rzucił enigmatycznie – ale chyba nie ode mnie to już zależy…

          - Pan jest dowódcą.

          - Nie jestem. Podlegacie bezpośrednio dowództwu misji i oni decydują.

          - Panie pułkowniku – głos sierżanta nagle zmienił barwę – po powrocie do bazy generał podtrzymał swoje postanowienie o naszym powrocie do kraju. Czekaliśmy tylko na tych czterech, którzy byli z panem… i na pana…

          - I co?

          - I doczekaliśmy się ich, ale pana nie. Wyprosiłem u generała pozwolenie na akcję poszukiwawczą, ale po dwóch dniach gwałtownie zmieniła się sytuacja w tym kraju. Baza musiała zmienić miejsce i zasady działania. Reszta to długa opowieść… Nie na teraz…

          - Zgoda, oczekuję szczegółów, ale masz rację, nie teraz.

          Znów, jak już kilka razy, w tym dziwnym pomieszczeniu zawisła cisza, która wydawała się być aż gęsta od oczekiwań, od niewiadomych, od niezrozumienia, od emocji, od wydarzeń wreszcie, o których jeszcze wiele miało paść słów. Barbara – paradoksalnie – mimo tego wszystkiego co już usłyszała, mimo swoich potwierdzonych już podejrzeń, rozumiała jakby coraz mniej. Powoli wyłaniał się jej obraz zła i wojny, o którym tyle już przecież razy słuchała od innych żołnierzy i ten obraz stawał się coraz bardziej plastyczny i niemal namacalny, niemal czuła, jakby była uczestnikiem tych wydarzeń. Z drugiej jednak strony te dziwaczne zależności, te niezwykłe jakieś związki przy-czynowo skutkowe, które doprowadziły do tego, że Monika (i jak już wiedziała – jej ojciec) miesiącami przebywali w zapomnianej przez Boga wiosce w Iraku i – wreszcie – ten człowiek, który jeszcze nie tak przecież dawno zamarzał na ławce w parku, bez świadomości i tożsamości, nagle okazuje się być oficerem armii, dowódcą jakiejś supertajnej jednostki, o której istnieniu nie wiedział podobno prawie nikt. Jednostki, która działała na wojnie, a teraz nagle znalazła się tu, obok niej i na dodatek – jak się okazuje – wciąż prowadziła jakieś swoje akcje, których celu nawet nie podejrzewała, a raczej jedynie się domyślała. Gdzieś w głowie, gdzieś w środku niej rodziły się setki pytań, na które nawet nie spodziewała się racjonalnej odpowiedzi, choć przynajmniej części tych odpowiedzi pożądała niemal całą sobą, całym swoim dziennikarski i zwyczajnie ludzkim pożądaniem rozumienia.

     ROZDZIAŁ XIII

          Jeńcy siedzieli na piasku na środku wsi z rękami skrępowanymi z tyłu plastikowymi paskami, które zaciskały się na ich przegubach. Pułkownik już niejednokrotnie poznał przewagę tych pasków nad klasycznymi kajdankami, które nie tylko nie obciążały dodatkowo i tak już ciężkiego wojskowego wyposażenia, a na dodatek naprawdę niełatwo było się z nich uwolnić, kiedy dobrze zostały zaciągnięte. Trzech żołnierzy pilnowało trzech mężczyzn, którzy ze spuszczonymi głowami, milcząco siedzieli plecami do siebie.

          - Ilu ich mamy? – zapytał pułkownik.

          - Melduję, panie pułkowniku, że tych trzech tutaj i szeregowy Karczak opatruje tego jednego, którego postrzeliła nasza stara znajoma – odpowiedział jeden z żołnierzy z szerokim uśmiechem na twarzy.

          - Z czego się cieszycie, kapralu? – pułkownik udawał jak zwykle gbura.

          - Melduję posłusznie, panie pułkowniku, że się nie cieszę – szeroki uśmiech ani na chwilę nie zniknął z twarzy żołnierza.

          - Jasne… Sytuacja nie jest do śmiechu.

           - Tak jest, panie pułkowniku! O! Karczak idzie.

          Do skupionych wokół jeńców podszedł właśnie czwarty z żołnierzy. Karabin miał przewieszony przez plecy, a na jego ramieniu wisiała brezentowa torba z dużym czerwonym krzyżem. Ręce trzymał jakoś tak pokracznie, z daleka od ciała, czym wywołał śmiech pozostałych. Nawet pułkownik uśmiechnął się z lekka.

          - Co tam, szeregowy? – zapytał.

          - Melduję, panie pułkowniku, że stracił dużo krwi i nie mam pewności czy do rana dożyje. Posklejałem go tyle ile mogłem, a reszta w rękach jego Allacha. Jest nieprzytomny, ale na wszelki wypadek unieruchomiłem go trochę. Broni nie ma.

          - Dobrze. Skoro jesteście tu wszyscy, to musimy ustalić parę szczegółów. Pierwsza rzecz i najważniejsza: między nami wyłącznie po polsku, ani jednego słowa, które oni mogliby pojąć, jasne?

          Żołnierze zgodnie i ze zrozumieniem pokiwali głowami. Pułkownik wiedział doskonale, że nie musiał im tego mówić, że znali znakomicie zarówno procedury jak i zasady bezpieczeństwa i taktyki. Wiedział też jednak równie dobrze, że lepiej wydać precyzyjne rozkazy niż pozostawić jakikolwiek cień niezrozumienia.

          - Druga rzecz – podjął – jak wiecie transportery po nas i po jeńców dzisiaj nie przyjadą. Wiecie tak samo dobrze jak ja dlaczego i wiecie tak samo dobrze jak ja w jakiej jesteśmy w związku z tym sytuacji. Nie zadziałały mechanizmy, ale powód jest prosty, czyli rzecz nieco nam się wymknęła spod kontroli z powodu wcześniejszego przybycia tych tutaj – wskazał głową na siedzących na piasku mężczyzn.

          - Zdarza się, panie pułkowniku – odezwał się jeden z żołnierzy, ale zmilkł natychmiast, zmrożony jego spojrzeniem.

          - Nie zmienia to faktu, że mamy obowiązek wrócić w komplecie i w całości do bazy. Będę z wami szczery, na obecną chwilę jeszcze nie wiem jak to zrobimy, ale nieustannie nad tym myślę, więc jest szansa, że coś da się z tym zrobić. Teraz tak: dwóch pilnuje okolicy, dwóch pilnuje jeńców, a potem zmiana. Spodziewam się, że w nocy będziemy musieli podjąć jakieś działania, więc ci, którzy pilnują jeńców jakoś muszą spróbować odpocząć. Czy wrażam się jasno?

          - Tak jest, panie pułkowniku. Pan też niech odpocznie – odpowiedział kapral.

          - Nie wymądrzajcie się, kapralu – powiedział, a właściwie mruknął pod nosem i podszedł do skrępowanych jeńców.

          Przykucnął przy jednym z nich, ujął go pod brodę i podniósł jego opuszczoną dotąd głowę do góry w taki sposób, że ich oczy się spotkały. Przez chwilę przyglądał mu się uważnie, przez chwilę świdrującym spojrzeniem przewiercał go niemal na wskroś.

          - Mówisz po angielsku? – zapytał cicho. Mężczyzna nie odpowiedział ani słowem, ale pułkownik widział w jego oczach, że rozumie pytanie. Pochylił się nad nim jeszcze bardziej, tak, ze niemal dotknął jego czoła krawędzią hełmu.

          - Słuchaj no – tym razem odezwał się po arabsku – dla mnie bez różnicy w jakim języku będziesz ze mną rozmawiał, ale gwarantuję ci, że rozmawiał ze mną będziesz, jeśli masz choć odrobinę rozumu. A jeśli dowiem się, że zrobiłeś jakąkolwiek krzywdę tej kobiecie, którą tu więziłeś, albo jej ojcu, to wierz mi, że jeszcze nie wiesz co to jest wojna, rozumiesz? – widział, że rozumie, choć nadal nie odezwał się, ale pokiwał głową. – To teraz wstawaj – pułkownik znów wrócił do języka angielskiego i mężczyzna powoli, niezdarnie z powodu skrępowanych rąk, podniósł się i stanął na chwiejnych nogach.

          Pchnął go lekko i tak co jakiś czas trącając w plecy zaprowadził do jednej z chat, tej, na której zamontowana była antena satelitarna. W drzwiach jeszcze odwrócił się w stronę żołnierzy.

          - Znacie rozkazy, wykonać – powiedział po polsku i wraz z jeńcem weszli do środka.

          Wewnątrz panował mrok i zaduch, choć przynajmniej nie docierały tu podmuchy gorącego pustynnego wiatru. Na środku stał niewielki stolik zbity z desek, a pod ścianą, na której wisiała czarna flaga stała mała ławka. Poza tym izba była pusta. Przez moment zastanowił się gdzie mają urządzenia do łączności, skoro na dachu stała antena, ale postanowił nie zaprzątać sobie tym głowy w tej chwili. Pchnął znów lekko jeńca, który podszedł dwa kroki i stanął na środku pomieszczenia. Pułkownik wolnym krokiem obszedł pokraczny stolik, jednym ruchem zerwał ze ściany czarną flagę z arabskimi napisami i położył ją na ławce. Potem powili, bardzo powoli wyjął z kabury pistolet i po-łożył na stole, następnie równie wolno wysunął z pochwy wojskowy nóż, który za moment spoczął obok pistoletu. Usiadł na stole, a raczej oparł się tylko o jego chropowaty blat, jeśli kilka nieoheblowanych desek można było tak nazwać. Długą chwilę patrzył w twarz jeńca, nie mówiąc ani słowa.

          - Nie dowiesz się ode mnie niczego – odezwał się mężczyzna po angielsku.

          - Nie zamierzam się niczego od ciebie dowiadywać – odpowiedział zimnym głosem – nie interesuje mnie co masz do powiedzenia na temat ciebie, twoich zbrodniczych mocodawców, ani ilu ludzi przez ciebie nie żyje. To nie moje sprawy, ja mam za zadanie dostarczyć cię moim przełożonym, a oni z całą pewnością będą wiedzieli jak wydusić z ciebie każde słowo.

           - Im też nic nie powiem!

          - Tak? No to teraz posłuchaj – podniósł się podszedł blisko, bardzo blisko
– doprowadzę cię tam, gdzie zajmą się tobą nasi sojusznicy, a twoi rodacy…

          - Tym zdrajcom też niczego nie powiem! – przerwał mu piskliwie.

          - Jeszcze raz mi przerwiesz – głos pułkownika stał się w jednej sekundzie metaliczny – a obiecuję ci, że dojedziesz tam gdzie trzeba w takim kawałku, który potrafi mówić, a reszta ciebie zostanie tutaj, rozumiesz? Pytam czy rozumiesz?!

          Mężczyzna przez chwilę patrzył w oczy pułkownika, ale w końcu chyba zrozumiał swoją porażkę i wolno opuścił głowę. Był to gest, który równie dobrze mógł oznaczać, że rozumie, jak i całkowite zrezygnowanie.

          - Zakładam, że zrozumiałeś – kontynuował pułkownik – więc wiesz jak wyglądają wasze więzienia i raczej powinieneś modlić się, aby przejęli cię moi dowódcy, a nie twoi rodacy.

           Wrócił na miejsce, z którego przed chwilą się podniósł, oparł się znów o stół i wziął do ręki nóż. Przez chwilę bawił się nim, wykonując niby to bezładne ruchy. Nie mówił ani słowa, ale spod oka widział, że jeniec nie odrywa wzroku od błyszczącego noża. Nagle uniósł rękę i jednym gwałtownym, potężnym ruchem wbił ostrze w stół, aż zajęczało metalicznie brzmieniem znakomitej stali.

          - No to teraz spokojnie porozmawiamy – uśmiechnął się nagle do mężczyzny – powiedz mi… powiedz mi, dlaczego odniosłem wrażenie, że kobieta, którą zabrał śmigłowiec patrzyła na ciebie w sposób… powiedzmy… umiarkowanie przyjazny?

          - Nie wiem – odpowiedział cicho.

          - Nie słyszę!

          - Nie wiem! – krzyknął histerycznie.

          - Kłamiesz… Myślę, że kłamiesz… Pytam jeszcze raz, co jej zrobiłeś?

          - Nic, zabroniłem jej robić krzywdę.

          - Bo nie wiedziałeś czy się opłaca czy nie, prawda?

          - Nie wiedziałem kim jest, ale kazałem jej pilnować i nie robić krzywdy.

          - Tak? To jak to się stało, że musiała postrzelić człowieka, który chciał ją zarżnąć?

          - Nie wiem.

          - To ja ci powiem – odpowiedział pułkownik i znów był o milimetry od jeńca – bo ja już wiem. Poszedł ją zabić, bo uznałeś, że jest już niepotrzebna. Mam rację?

          - Nie! – mężczyzna był wyraźnie przerażony – przecież mnie nie było w wiosce!

          - Owszem, ale pewnie kazałeś ją zabić kiedy będzie jakieś zagrożenie, tak?

          - Nie! Nie! On sam chciał ją zabić, bo go obraziła kilka razy!

          - O proszę… A w jaki sposób go obraziła?

          - U nas kobiety nie mogą się odzywać bez pytania, a ona…

          - Ona nie jest kobietą, jak to ująłeś „u was”!

          - Tak, ale zagroziła, że mu wydrapie oczy!

          - Serio? – pułkownik roześmiał się nagle, ale nie był to śmiech radosny, był to śmiech, który zwiastował zło – tak mu powiedziała? I co jej za to zrobiłeś, skoro, jak mówisz, zabroniłeś robić jej krzywdy?

          - Nic…

          - Kłamiesz…

          - Nie kłamię!

          - Kłamiesz!

          - Uderzyłem ją w twarz…

          - A widzisz… Ile razy?

          - Raz albo dwa…

          - Czyli raz czy dwa razy?
          - Dwa…

          - No to teraz posłuchaj – głos pułkownika pachniał śmiercią, a w jego dłoni błysnęła stal noża wyrwanego gwałtownie z desek stołu – masz skrępowane ręce, a ja jestem mężczyzną, a nie dupkiem, który maltretuje bezbronnych. Dlatego mogę teraz rozciąć ci więzy i dopiero wtedy pokazać ci jak można dobrze uderzyć… dwa razy… Ale mogę też zrobić coś innego. Mogę na przykład obciąć ci wszystko co masz do obcięcia, a co nie spowoduje, że będziesz dla moich dowódców bezwartościowy. Oczywiście najpierw uwalniając ci ręce. Co wolisz? Mężczyzna milczał, próbując uniknąć wzroku pułkownika. Bał się i to było bardzo wyraźnie widoczne. Był przerażony przerażeniem człowieka, który nagle, w jednej chwili pojął, że nie ma najmniejszych szans. Musiał wiedzieć doskonale, że nawet gdyby próbował walczyć z tym żołnierzem, o którym już wiedział, że jest doskonale wyszkolonym komandosem, nawet gdyby w jakiś sposób udało mu się go pokonać, to na zewnątrz są pozostali z bronią gotową do strzału, którzy bez wahania po prostu go zastrzelą.

          - Jest jeszcze trzecia możliwość – głos pułkownika nie zmiękł ani odrobinę, może nieco ucichł – mogę zawieźć cię do moich przełożonych w jednym kawałku, a może jakoś się z nimi dogadasz i darują ci twoje niecne uczynki. Ale to już zależy od tego czy będziesz współpracował. Rozumiesz?

          - Co mam zrobić? – mężczyzna zapytał takim głosem, że pułkownik już wiedział, że wygrał.

          - Powiesz mi jak się stąd wydostać w taki sposób, żeby nie natknąć się na twoich kompanów. A ja daję ci słowo, że dojedziesz w całości i powiem moim dowódcom, że współpracowałeś.

          - Nie wiem jak to zrobić…

          - Znowu zaczynasz kręcić!

          - Nie! Nie wiem gdzie można się na nich natknąć, są wszędzie i wiesz to tak samo dobrze jak ja! – prawie wykrzyczał to i pułkownik uznał, że boi się wystarczająco by mu uwierzyć.

          - Zgoda, przekonałeś mnie. Ale możesz mi wierzyć, że jeśli znowu kłamiesz, to będziesz pierwszym, który dostanie kulę prosto w czoło, jasne?

          - Tak, zrozumiałem – to był już teraz tylko złamany strachem i rezygnacją człowiek.

          - Lubię, kiedy nie ma żadnych wątpliwości – uśmiech na twarzy pułkownika był dla jego jeńca złowieszczy, ale dla niego samego był już świadomością, że w tunelu zapaliło się jakieś światełko.

          Wstał ze stołu, pozbierał porozkładane elementy uzbrojenia i poupychał je tam, gdzie było ich miejsce. Pchnął lekko mężczyznę w plecy i wyprowadził go przed chatę. Słońce było już dość nisko, ale wciąż panował piekielny skwar, który uderzył w ich twarze razem z piekącym wiatrem, niosącym pustynny piasek. Zmrużył lekko oczy od słońca, przyprowadził jeńca do pozostałych, pilnowanych przez dwóch jego żołnierzy.

          - Kapralu – odezwał się po polsku – ile mamy wody i jedzenia?

          - Melduję, panie pułkowniku, że na dobę przy normalnym zużyciu. Jeśli trochę pooszczędzamy, to na dwie.

          - Dobrze. Jak z naszą wewnętrzną łącznością?

          - Baterie powinny wytrzymać kilkanaście godzin.

          - Niech ktoś się rozejrzy po wiosce, mają tu agregat prądotwórczy, może da się podładować. Jak z łącznością z bazą?

          - Radio powinno działać na bateriach jeszcze kilka godzin.

          - Dobrze. Niech łącznościowiec wyłączy sprzęt i oszczędza baterie. Jak z odpoczynkiem?

          - Melduję, panie pułkowniku, że dajemy radę. Zmieniamy się co godzinę i tu przy jeńcach trochę odpoczywamy. Jeden idzie na wydmę, zmienia jednego tam, ten przychodzi tutaj, wtedy idzie drugi i zmienia drugiego na wydmie. Cały czas jeńcy są pilnowani, a droga ubezpieczana.

          - Dobrze. A jak samopoczucie? Kapral nie odpowiedział od razu. Było to pytanie tak dziwne w ustach dowódcy, że nie bardzo wiedział jak na nie odpowiedzieć. Spojrzał na drugiego żołnierza, który wraz z nim pilnował jeńców, potem znowu na pułkownika.

          - Yyyyy… Przepraszam, panie pułkowniku, ale melduję, że nie rozumiem pytania.

          - Nie jąkaj się tylko odpowiedz jak człowiek – warknął pułkownik – nie pytam, czy macie katar, tylko czy jesteście wciąż w stanie kontynuować misję.

          - Panie pułkowniku – wyjąkał wreszcie kapral – jeżeli pan jest z nami i jest pan w stanie nami dowodzić, to my jesteśmy gotowi.

           - Dobra, dziękuję – słowo „dziękuję” znów wywołało wyraz konsternacji na twarzy żołnierza – nie gap się głupio tylko zajmij się jeńcami. Sam się rozejrzę po wiosce. Miejcie oko na wszystko.

          - Tak jest, panie pułkowniku!

          - No… – mruknął trochę nieregulaminowo i poczuł jak trochę się uspokaja. Zdjął hełm i przetarł twarz dłonią. Trochę żałował, że nie ma już tej chustki, którą dotąd nosił w kieszeni, ale szybko przypomniał sobie, że znalazła szczęśliwie swoją właścicielkę. Czuł gdzieś głęboko w sobie, że napięcie powoli z niech opada, że jego obawy o życie żołnierzy zaczynają nieco niknąć i że jest szansa na wyjście cało z tej niełatwej sytuacji. Nie bał się o siebie, wiedział na co się pisze, wstępując do wojska, podobnie jak jego żołnierze, ale w przeciwieństwie do nich, odkąd zaczął dowodzić nimi, wziął na siebie odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo i to zawsze było dla niego priorytetem. Starał się nie dać tego po sobie poznać, ale kiedy dowiedział się, że są zdani tylko na siebie, po raz pierwszy poczuł się oszukany i słaby. Dotąd zawsze było to doskonale pracujące urządzenie – on i jego żołnierze – każdy trybik tej maszyny dotąd działał bez zarzutu, choć nieraz zdarzały się sytuacje prawdziwie ciężkie. Zawsze jednak był plan działania i plan tego działania zakończenia. Tym jednak razem zawiodły procedury, zawiodły mechanizmy od niego niezależne i choć wiedział, że nie ma w tym jego winy, to czuł całym sobą, że w jakiś sposób – będąc tej machiny elementem – też ponosi za to odpowiedzialność, a dodatkowo niesie w sobie trud odpowiedzialności za podległych mu ludzi, choć nigdy nie ośmieliłby się nazwać tego trudem.

          - Panie pułkowniku – z zamyślenia wyrwał go glos kaprala – gadaliśmy tu trochę przedtem, jak pan przesłuchiwał tego faceta…

          - Tak? I co z tego waszego gadania wynika?

          - Przepraszam, panie pułkowniku, że tak bezpośrednio to mówię… Ale my tu wszyscy bardzo się cieszymy, że się ta nasza panna odnalazła żywa i chyba w całości…

          - Jaka to jest wasza panna, kapralu?

          - Melduję, panie pułkowniku, że mówiąc „nasza” miałem na myśli i nas i pana, cały oddział. Ale nie to chciałem powiedzieć, jeśli pan pozwoli…

          - Mów.

          - Chciałem, panie pułkowniku, powiedzieć… Przepraszam, że tak to mówię do dowódcy bezpośrednio…

          - Przestań przepraszać, kapralu, wreszcie i wyksztuś co masz do powiedzenia! – warknął takim warknięciem, które jego żołnierze doskonale znali, warknięciem, które było tak naprawdę maską na jego twarzy.

          - Melduję, panie pułkowniku, że chodzi mi o to, że najważniejsze, że ona się znalazła, a my wszyscy… Jesteśmy żołnierzami i to… I wiemy… I wiemy, że to jest wojna…
Ciąg dalszy nastąpi ...

Zaproszenie do współpracy

Zapraszamy do współtworzenia naszej gazety przez bieszczadzkich poetów, pisarzy, fotografów, rzeźbiarzy, malarzy i innych artystów. Na naszej stronie możecie pochwalić się swoją twórczością oraz ją zapromować. Bardzo chętnie będziemy udostępniać łamy naszej gazety młodym, debiutującym artystom aby mogli zaprezentować się szerszej publiczności.
Serdecznie zapraszamy do współpracy. Zainteresowanych naszą ofertą prosimy o kontakt : tel- 883 018 180, e-mail- redakcja@zaslyszane-w-bieszczadach.pl
Zasłyszane w Bieszczadach - portal opinii
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redaktor Naczelny - Ewa Sudoł
Liczba odwiedzin: 1435011
Ta strona może korzystać z Cookies.
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.

OK, rozumiem lub Więcej Informacji
Informacja o Cookies
Ta strona może wykorzystywać pliki Cookies, dzięki którym może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystając z naszego serwisu, zgadzasz się na użycie plików Cookies.
OK, rozumiem